wtorek, 30 grudnia 2014

Mróz na koniec roku

Niedziela była piękna. Poświąteczna, jeszcze pachnąca piernikiem, ciesząca oczy choinką. Ostatnia niedziela w tym roku.
O czwartej już mrok, ale to nic. Dobra pora, może nawet najlepsza, kto wie... Dobra na wyjście, na spacer, na Rozmowę... A skoro taka dobra, założyłam paltocik i czapkę, zasznurowałam buciki, a potem wymknęłam się cichaczem z mieszkania. Zaraz po wyjściu wiedziałam, że paltocik to błąd. I czapusia zbyt ażurowa.
Pod drzewem siedział Mróz. Na głowie miał lodową koronę, spod niej siwe pasma spływały na sinobłękitne szaty. Siedział tak sobie, a twarz miał strasznie zatroskaną. Twarz Franciszka Pieczki. Nikt go nie lubi, nikt... A przecież miały dzieci po czym zjeżdżać na sankach z górki. Po prawdziwym śniegu zjeżdżały, a kiedy go rozjeździły, to po piachu zmarzniętym się zsuwały. A pościel jak wywietrzona... Kto wywiesił na balkonie, ten wie. I kwiaty lodowe na szybach samochodów namalowane. Widział kto piękniejsze ogrody? A to powietrze czyste jak kryształ nad miastem? Czyste i rześkie, co sprawia, że wzrok robi się bystry, krok pewny i energiczny, chyba że kości zmarznięte na kość. I tu spojrzał Mróz z przyganą na mój paltocik.
Wsunęłam głowę w ramiona, czapkę dokładnie naciągnęłam na uszy i poszłam. Czułam każdy lodowy podmuch. Powietrze pełne mroźnych igiełek otulało mi nos i policzki. Igiełki wciskały się pod powieki, pod ubranie. Twarze mijających mnie ludzi konserwował powietrzny kryształ. Mijaliśmy się spiesznie. Ach, ten mróz! Chociaż... Pomyślałam, że czas go polubić. Te igły ostre w skórze, te śnieżynki w taką pogodę niezwykle wyraźne, ten wiatr zimny, choć delikatny, taki mroźny baranek... Czekam na wiosnę, ale teraz niech będzie jeszcze Mróz. Dziad Mróz, Król Mróz... Jak zwał, tak  zwał.
Kiedy wracałam już po Rozmowie, Mróz wstał spod drzewa. Był wyższy od niego. Patrzył na gwiazdy. Płaszcz mu się skrzył. Przemknęłam cicho, choć wydawało mi się, że nogi me trochę skrzypiały od zimna.
A w poniedziałek było już cieplej. Mróz skarłowaciał. Biegał po górkach, na sankach chciał zjeżdżać, ale nie dał rady. Oj, nie dał rady.
Dzisiaj znowu zimno. Siedzę tak sobie z ciepłą herbatą i myślę o tym roku, co minął. A ciężko bywało... Co tam taki mróz? Nic! Choć większe jeszcze przyjdą mrozice-potworzyce albo mroziki – łotrzyki, gdy temperatura spadnie do minus trzydziestu, to też nic. Oby w domu było ciepło, oby w nas było ciepło...
Kolejny Nowy Rok, kolejne nadzieje, oczekiwania, uśmiechy i łzy me czyste, rzęsiste... Dam radę, dam radę, dam radę... Bo dam!
Niewiele mam postanowień, lecz wszystkie ważne. Bo co jest błahe, gdy chodzi o życie?

Szczęśliwego Nowego Roku, niech Wam się darzy, niech Wam się marzy, niech Wam się spełnia:)))





wtorek, 23 grudnia 2014

Już jutro...

Już jutro wieczerza wigilijna. I zaczną się Święta:)
Dzisiaj już choinka pachnie lasem. Ręce w mące, w kapuście... Tłuką jajka, mieszają, przyprawiają, mopem wymachują...
W kuchni toczą się rozmowy. Kto grzeczny, a kto niegrzeczny... Komu rózgę? No komu? Nikomu:)
Wiele pytań, jak zwykle. A święty Mikołaj nas widzi? A czy my się kiedyś rozstaniemy? Ja chcę być Smerfetką, a ty jakim smerfem chcesz być? Osiłkiem?
Dziś jeszcze dzień jak co dzień, chociaż ruch wzmożony.
Mamo, nie mów, że nie wytrzymasz, bo ja tego nie lubię.
Ale już jutro wieczorem... Gdy zaświeci pierwsza gwiazdka... Ucieszą się dzieci. I dorośli też. Już się cieszą.

Niech te Święta będą okazją do wypoczynku, rozmów w rodzinnym gronie, przemyśleń:*****



 Pada...




Wiersz staroświecki

Pomódlmy się w noc betlejemską,
W Noc Szczęśliwego Rozwiązania
By wszystko nam się rozplątało,
Węzły, konflikty, powikłania.

Oby się wszystkie trudne sprawy
Porozkręcały jak supełki
Własne ambicje i urazy
Zaczęły śmieszyć jak kukiełki

I oby w nas złośliwe jędze
Pozamieniały jak owieczki
A w oczach mądre łzy stanęły
Jak na choince barwnej świeczki

By anioł podarł każdy dramat
Aż do rozdziału ostatniego
Kładąc na serce pogmatwane
Jak na osiołka – kompres śniegu

Aby się wszystko uprościło,
Było zwyczajne, proste sobie,
By szpak pstrokaty, zagrypiony
Fikał koziołki nam na grobie.

Aby wątpiący się rozpłakał
Na cud czekając w swej kolejce,
A Matka Boska cichych, ufnych,
Jak ciepły pled wzięła na ręce.


ks. Jan Twardowski 

A to z ostatniej chwili:



Ewa, dziękuję:*** Przepiękne śnieżynki!!! Zaraz zawisną na choince:)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Moc truchleje...

Czas nagli, a nie wszystkie prezenty jeszcze kupione. Mikołaj zawieść nie może. Chcąc nie chcąc, zarzuciłam kurtkę na plecy, na głowę wcisnęłam czapkę i ruszyłam na łowy.
Ciemno i ponuro, choć pora jeszcze całkiem wczesna. W dodatku mżawka. I podeszwa w bucie mi pękła. Buty ulubione, a więc wysłużone. Aż żal... Butów żal.
Na głowę mi siąpi. Pewnie anioły niebo sprzatają. Mopy poszły w ruch. Żeby Gwiazda pięknie po alejach niebieskich sunęła, żeby było miło. Pieką się niebiańskie pierniki...
A ja biegnę w tym bucie pękniętym i myślę tak sobie, co by tu jeszcze... Kapusta z grzybami suszonymi... Niech będzie! Pierogów nie ulepię, barszczu nie ugotuję... Niech goście przyniosą! Ryby usmażę, to umiem... Czy ja chociaż dojdę w tym bucie do sklepu? A jak rozleci się całkiem? Może tak źle nie będzie?
W oknach migoczą choinki, świecą renifery i gwiazdy ledowe. I blask taki bije z telewizorów... W Domu Pieczy Zastępczej im. Janusza Korczaka na parapetach okiennych siedzą pluszowe misie. Korczak... Co to był za człowiek! Pochylam głowę i tym pochyleniem czczę Jego pamięć. I pędzę dalej.
A wokół mkną samochody. I tkwią w nich choinki, i psy, i dzieci... Wszystko upakowane po dach. Święta... Moc truchleje! I ja truchleję, kiedy na przejściu dla pieszych przed samym nosem przemyka mi ileś tam koni mechanicznych. To co, że ja mam zielone? To co?
W sklepie jasność, aż oczy bolą. Lecę szybko po zabawkowy mikser, bo zamówiony. Na szczęście jest! I figurka księżniczki... Oglądam wszystkie po kolei. Cześć, monsterki! Barbie, pani już dziękujemy. W żadnej postaci! Czyś syrenką, czyś na rolkach... Nie było cię w liście do Mikołaja. Zabawki aż podskakują, chcą wskoczyć do koszyka. Interaktywny bobas nawet zaczął sam płakać. A ja już mam wszystko, czego potrzebuję. Z ulgą ruszam do wędlin, ale aż mdli mnie od zapachu mięsa. W dodatku tak długa kolejka, a w niej głodne oczy... Tego boczusiu trzydzieści deko, krakowska, głogowska, z szynki, suszona... I patrzą te oczy na mięso. I na mnie też patrzą, i na siebie... Ludożercy czy co?
Omijam ryby. Żegnam karpie.
Co rusz jakiś łokieć mnie dźga, jakiś wózek popycha mnie w bok, czyjaś ręka wyprzedza mą rękę, gdy sięgam po jogurt, po masło...
Płacę za zakupy i wychodzę.
Nadal niebo sprzątaja anieli...
Po drodze mam galerię handlową. Sprawdzam ceny choinek. Jeszcze wstąpię, żeby zobaczyć buty. Panienki – śnieżynki, co mają uśmiechy jak suche rogale, wręczają mi jakieś ulotki do ręki, że gdzieś tam 30% zniżki, 50 nawet. Zbieram je wszystkie, taka praca... Kiedyś, kiedyś też tak ulotki wręczałam.
Biegnę do tych butów, po cichu zaklinając pękniętą podeszwę, żeby nie pofrunęła przede mną, to nie wyścig przecież. Siedź na miejscu – szepczę jej cicho.
A wszędzie tłumy! Ciężkie, w kurtkach, w płaszczach, kożuchach... Przy butach też się tłoczą. Oglądam, mierzę, znowu oglądam. A głos doradczy w domu został i dziećmi się zajmuje. Próbuję go więc zastąpić i sama sobie doradzam, jak umiem. Praktyczne maja być, na płaskiej podeszwie, do szybkiego chodzenia po mieście, do szkoły, do przedszkola, na zakupy. Mam je lubić! Mam! Te mogą być! Szybki rekonesans portfela. Chyba wystarczy... Po chwili dzierżę pudełko z parą nowych, ulubionych trzewików.
I czuję, że mam dość. Tego biegu, lalek, zakupów, sprzątania... W głowie mi się kręci. Przysiadam w kawiarni i choć słyszę opowieść dziewczyny, co usta ma tak karminowe, że ojej, jak to ona ledżinsy skajowe kupowała, a wtedy ten gostek jej powiedział... Choć słyszę tę opowieść, nie strzygę uszami, jak zwykle, bo lubie takie historie. Mam dość! Zamawiam kawę i siedzę jak skamieniała. Wychodzę z ciała i patrzę na siebie z dystansem. Siedzi tak oto Kalipso, głowę oparła na łokciach, oczy ma podkrążone, siaty wyładowane... Obojętna na otoczenie. Ziemia wokół wiruje, świat wariuje, anieli śpiewają... I czuję, że to nie tak powinno być. Nie tak...
Nagłe nadejście kelnerki z kawą z mlekiem spienionym powoduje mój szybki powrót do ciała. Piję szybko, parząc sobie usta, a potem znów biegnę.
W domu ukradkiem chowam prezenty, pakuję nowe buty do szafki, a stare... Starych wciąż żal...
A teraz, gdy dom śpi, gdy wszyscy śpią, zamykam oczy, a dusza ma biegnie przez ponad dwa tysiące lat tam, gdzie cicha noc, święta noc... Nie ma tam makowców i śledzi. Skromny żłóbek jedynie. Anieli mopów nie mają. Stoję jak pasterz ubogi i pragnę ujrzeć Dziecię, poczuć, że jest.`I cisza wokół tak piękna... A we mnie obawa, czy Ono narodzi się dla mnie...
Wiem, że jutro już biec nie będę, bo tak postanawiam. Wieczorem zapalę latarnię. Dla Korczaka. I Ziemia nie będzie tak szybko wirować, bo tupnę nogą. Choinkę ubiorę z dziećmi, opowiem o świętach, o małym Bogu... I o Mikołaju... Świętym...

Niech te Święta będą jedyne, niepowtarzalne, prawdziwe*


Tak było wczoraj, a dzisiaj tak jakoś mi wesoło:)

O takie buty kupiłam:)


 Gdzie te Święta?
Jest anioł:)


środa, 17 grudnia 2014

Plaga, plaga, plaga...

Post ten dedykuję mojej ulubionej autorce kryminałów - Mice z Pastelowego Kurnika:)))



Ciemności gęstniały, a wiatr dmuchał w okno. Firanka łopotała niczym serce Klepackiej, ofiary mordu,  chwilę przed jej śmiercią. Cienie w pokoju, splątane i potargane, tańczyły w blasku świec, wyciągały paluchy w stronę detektywa Kłopotka. Świece syczały, a detektyw wycierał chustką spocone czoło. Rano gazety okrzyknęły go bohaterem, w południe udzielał wywiadu w telewizji, a teraz...
Sprawa była trudna. Wszystko zaczęło się od szczurów. Rozpleniły się strasznie. Nawet w ciągu dnia wychodziły z kanałów i przebiegały ludziom drogę. Wskakiwały do toreb podróżnych na dworcu, paradowały pod tablicą w szkole, zaglądały do przymierzalni eleganckich butików... Plaga - to słowo jak szczury zalało miasto, to słowo niosło grozę i chęć ucieczki. Plaga, plaga, plaga...

Miasto walczyło z problemem wszystkimi dostępnymi środkami. W kanałach rozsypywano trucizny, wysyłano tam supermenów z miotaczami ognia... I nic! Sprawa się skomplikowała, gdy szczury zaczęły atakować swoich pogromców. Ludzie zaczęli się bać jeszcze bardziej.
Pierwsze dwa trupy, a raczej ich pozostałości, odkryto dwa miesiące temu. Byli to bezdomni. Od razu stwierdzono zabójstwo. Póżniej znaleziono jeszcze Klepacką, Pirona i Zielonego. To była jedna paczka. Odkryto też, że ktoś wrzucał do kanału jedzenie, ktoś dokarmiał szczury. Podejrzenie padło na Freda Skrytobójcę. Widziano podobno, jak zbierał jabłka w opuszczonych ogródkach działkowych, całe worki. Jak go pytali, po co mu te jabłka, śmiał się głupkowato i mówił, że dla krówek.
Wtedy do akcji wkroczył detektyw Kłopotek. Szybko ustalił, że Skrytobójca był miejscowym idiotą i ofiarą czyjejś przebiegłej, okrutnej gry. Z wiecznie wytrzeszczonymi oczami, ze śliną spływającą z ust nie wyglądał na groźnego psychopatę. Krów, koni, kóz pełno było wokół miasta. Mógł je dokarmiać jabłkami. Czemu nie?

Detektyw pomyślał, pochodził, popytał, powęszył, poprzyglądał się szczurom, aż w końcu wszystko, co zaczynało się na "po", zaczęło go męczyć. Nabrał tylko pewności, że sprawę trzeba jak najszybciej zakończyć. Miał już nowego podejrzanego, wystarczyło zebrać dowody.
Franciszek Piętek - przedsiębiorca. Mieszkał sam, nie miał rodziny. Darł koty z bezdomnymi, dosłownie i w przenośni. Każde bezpańskie stworzenie w mieście szukało na noc schronienia i każde pierwsze swe kroki, gdy zapadał zmrok, kierowało w stronę opuszczonej posesji, która była własnością Piętka. Dostał ją kiedyś w spadku, po dalekiej rodzinie, starą chałupę, szopy, na dość dużej, ładnej działce. Ogradzał to wszystko, czym się dało, a i tak psy, koty, szczury i ludzie umieli zakraść się do środka, urządzić tam sobie legowisko, przeczekać. Piętek od lat walczył z dzikimi lokatorami posesji.
Tam też zakradł się detektyw Kłopotek. Dokonał oględzin, poszperał i wpadł na ślad - do połowy opróżniony worek z żywnością, w którym biesiadowały trzy tłuste szczury. Kto i w jakim celu dokarmiał gryzonie? Detektyw, jak zwykle, myślał szybko. Znany był z tego. Szybki, skuteczny - miejscowy Chuck Norris. Piętek potrzebował szczurów, żeby zjadły zwłoki. Wrzucał je do kanałów, gdzie szybko znikały. Zostawały wprawdzie kości, ale te nie śmierdziały przy rozkładzie. Kłopotek niemal zwymiotował, oddając się tym nieprzyjemnym myślom. Piętek musiał być chory, to pewne.
Dalej wypadki potoczyły się lawinowo. Detektyw doprowadził do aresztowania podejrzanego, który nie przyznawał się do winy. Znaleziono jednak dowody - zapasy jedzenia, którymi zamierzał paść szczury. Wśród tych zapasów były dwa worki ziaren pszenicy! Dowodem też był brak jakiejkolwiek trucizny, pułapek na gryzonie. Wszyscy to mieli, a Piętek nie.
- To dowodzi, ten brak znaczy się - tłumaczył Kłopotek w telewizji - że podejrzany miał szczególny stosunek do zagrażającym nam wszystkim stworzeń. Karmił je, rozmnażał, traktował je jak swoje... - tu detektyw usilnie szukał właściwego słowa - bydlątka.
Na nic się zdały tłumaczenia Piętka - wyrok niemal zapadł. Już w dniu aresztowania Hodowcy Szczurów, jak nazwano szanowanego do tej pory przedsiębiorcę, przez ulice miasta przetoczyły się demonstracje, marsze pokoju. Detektyw został bohaterem.
I siedział tak teraz w ciemnościach, we własnym domu. Analizował wszystko. Coś nie dawało mu spokoju, ale co? Wszystko przecież było jasne. No tak... Już wiedział. Uśmiech Skrytobójcy! To on go niepokoił. Perfidny, złośliwy, ale nie można powiedzieć, że głupi uśmiech, który pojawił się na zaślinionej gębie tego łotra, kiedy wydawało mu się, że nikt nie patrzy. Detektyw jednak patrzył.
Jak już wspomniano, Kłopotek działał szybko. Wzuł buty, zarzucił swoją ulubioną, skórzaną kurtkę i wyszedł z domu. Tylko dokąd iść? Na posesję Piętka.
Zakradł się na działkę od tyłu. Przeskoczył wysoki płot. Poślizgnął się na wilgotnej trawie, ale szybko wstał. Rozejrzał się czujnie. Przez stopę przebiegł mu szczur. Nie wytrąciło to jednak detektywa z równowagi. Zauważył, że stara szopa, znajdująca się w centralnej części działki, jest oświetlona. Niemal w tej samej chwili stanął przy niej i zajrzał do jej wnętrza przez szparę. W środku znajdowały się stare pudła z zepsutym jedzeniem, a w nich kłębiły się... karaluchy. Plaga, plaga, plaga... Nad jednym z pudeł siedziała mocno pochylona postać. Śpiewała kołysankę i całowała olbrzymiego karaczana. Było to Fred Skrytobójca! Mężczyzna nagle przestał śpiewać, wstał i energicznie podszedł do szpary w ścianie. Spojrzał w zadziwione oko detektywa i zaśmiał się upiornie. W zębach miał czarne, owadzie pancerzyki.
Kiedy detektyw biegł, nie folgował już wymiotom. Potykał się o chaszcze, przewracał o krawężniki i chlustał na wszystko dookoła. Miał podarte ubranie i poranioną skórę. Jego zawsze starannie ułożone, natarte brylantyną włosy sterczały teraz smętnie na wszystkie strony. Gdyby ktokolwiek zobaczył go w takim stanie, na pewno nie poznałby w nim bohatera Kłopotka. Umęczony, upodlony i obdarty detektyw wpadł do domu, zaryglował drzwi i rzucił się na łóżko.
Nazajutrz po mieście rozeszły się straszne wieści. Na posesji Piętka, wśród zepsutego jedzenia znaleziono martwego Skrytobójcę. Wokół niego chodziły karaluchy. Nie stwierdzono jednak inwazji, bo znaczna ich część wyruszyła już w miasto i zaczynała szturmować drzwi i okna domostw. Skrytobójca został zabity butem. Ktoś tłukł go nim jak karalucha. Szybko ruszyło śledztwo. A zanim ruszyło, reporterka lokalnej telewizji Pipczycka zdawała relację z miejsca tego strasznego zdarzenia. Kamera telewizyjna pokazała aspiranta Mleczkę, trzymającego dowód i narzędzie zbrodni - skórzany,  męski but. Aspirant patrzył na niego z uznaniem, a uznanie w oczach tego słynącego z elegancji młodzieńca mogło świadczyć jedynie o tym, że to nie był byle jaki but, tylko taki z wyższej półki. Wszyscy w mieście wiedzieli, że aspirant interesował się modą. Mało kto się domyślał, że jego największymi idolami byli Kłopotek i niejaka Mercedes, podobno słynna szafiarka.
Tymczasem detektyw ciągle spał. Śniły mu się karaluchy, których strasznie się brzydził. Uciekał przed nimi i wskakiwał z płaczem na krzesło, jak dziecko. Spał i nie wiedział o najnowszych wydarzeniach, że do pracy zaangażowano psy tropiące. Nie wiedział też, że w przedpokoju stał tylko jeden ubłocony but, w którym w nocy wrócił do domu. Nie wiedział, że nad jego głową gromadzą się czarne chmury... Oddech biedaka powoli się uspokajał, bo sen przeniósł go w czasy, gdy był jeszcze małym Kłopotuniem i jego dobra, kochana mamusia śpiewała mu słodko: "Lulila... Lulila..."



niedziela, 7 grudnia 2014

Jingle Bells, kuropatwy na śniegu i inne światy

Weszłam dziś do sklepu i zawrotów głowy dostałam. Zawirowały pozłacane łańcuchy, bombki, cekiny, gliniane aniołki, słomiane gwiazdki, sztuczne choinki... Samochód mikołajowy od Coca - Coli zaśpiewał świątecznie. Przejść nie można, by oprzeć się o ścianę chociaż, bo wszędzie na stosach prezenty... Pełno lalek - monster z trupią czaszką na pudełkach, barbi, bobasy i inne... Niemal wyciągają do mnie plastikowe rączki. Samochody, piłki, klocki... Kolorowe pałace, kołyski, skrzydlate jednorożce.. W dziale z ubraniami pełno czerwieni, gwiazdek i reniferów. Słodycze już zapakowane w paczuszki. Wszystko gotowe, by wskoczyć do koszyka, by zabrać na świąteczny stół albo pod ubraną choinkę, a najlepiej zabrać razem z ubraną choinką pomalowaną na biało i srebrno. Pstro mi i duszno od tego kolorowego, krzykliwego świata, od ostrego różu na zabawkach dla dziewczynek i kapiącego zewsząd brokatu.
I przypomniały mi się  inne światy...
Skrzypiący, czysty śnieg... Małe nogi znaczyły ślady na nieskalanej niczym bieli. Stada kuropatw wybiegały spłoszone spośród zasp. A zaspy niczym fale pokrywały całe pola... Śnieg skrzył się. Powietrze było mroźne, przejrzyste... Gdzieniegdzie jałowce wielkie jak drzewa... Las wyglądał tak uroczyście... Drzewa całe w bieli patrzyły dostojnie i poważnie. Jak zawsze podczas audiencji Królowej Zimy. To dumna pani, nie lubi żartów! Trzeba zachować powagę. I małe oczy spoglądały z zalęknieniem na czubki drzew, na ich białe migoczące suknie. Czasami jakiś faun spłoszony wybiegał zza drzew, tak szybki i nieuchwytny, że nawet nie można go było zobaczyć.
Maleńkie ogniki tańczyły w piecu. Syczały, lizały ciepłe polana, z których wcześniej budowałam studnię. Drewno żarzyło się pięknie. Dziadek odgarniał popiół pogrzebaczem. Sypały się iskry. Co widział w piecu, gdy opowiadał bajkę o głupim człowieku utytłanym przez diabły w smole i pierzu? Czy w piecu tym były zgliszcza starego domu, zapach ogniska w lesie, smak pieczonego ziemniaka? Ja pamiętam ciepło, fantastyczne zamki z żarzących się głowni, syki, trzaski i echa bajek.
Choinka była z lasu. Zielona i pachnąca... A bombki takie stareńkie... Na czubku koniecznie gwiazda obklejona pazłotkiem. A na gałązkach kładło się mniejsze, kolorowe gwiazdki z opakowań na opłatki. Było na nich Dzieciątko, żłóbek stajenka... Wieszało się też barwne łańcuchy z bibuły, papieru i słomy... Wieczorem świeciły tylko małe lampki. Czuć było magię świąt...
Co roku dokładam nowe bombki do swego pudła wspomnień. Te nowsze są barwne, błyszczące, brokatowe... Mikołaj na nich ma zadarty nosek i śmieje się rubasznie. Z niektórych płynie melodia Jingle Bells. Stare bombki straciły blask. Wyjmuję je ostrożnie, oglądam dokładnie, bo wiele obrazków na nich się zatarło. Później chowam z powrotem. Śpiewam Cichą noc... Mikołaj kiedyś był biskupem.
Nie kupię w tym roku żadnych ozdób na choinkę. Położę na stole kolorowy papier, klej, guziki, koraliki... Rozrobię masę solną. Niech tworzą się zawieszki, aniołki, kotki, koniki... Niech tworzą się piękne wspomnienia:)











 Cały czas tworzą się różna światy, także podwodne:)



CudARTeńka napisała, że tyle się u niej działo. U mnie też. Wygrałam w konkursie na kurze przebranie i otrzymałam nagrodę od tytanidy Mnemosyne:) Pewnego dnia znalazłam w skrzynce kopertę z pięknym znaczkiem z Tolą Mankiewiczówną, a w niej znajdował się ten oto gustowny notesik z pamiatkową pieczęcią oraz elegancka kartka świąteczna:))) dziękuję, Mnemo:)))




Pozdrawiam:)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Mieszkanie w tebeesie, harówka, skrzydła podcięte...

Jedna piękna jak Andżelina Dżoli, druga niczym Dżulia Roberts, a trzecia do nikogo niepodobna. Andżelina żali się Nijakiej ze swoich kłopotów finansowych. Trzepocząc długimi rzęsami, gorączkowo wymienia wszystkie swoje zobowiązania. Opowiada o ciężkim dzieciństwie, kiedy to mało ubranek miała na zmianę, rodzice dom budowali wielki jak hangar... Teraz mieszkanie w tebeesie i fiacik od ojca. Mała klitka dwupokojowa, mąż, dziecko... Jak żyć? Wierci się niespokojnie na krześle, skubie paprotkę. Wpatruje się badawczo w twarz przyjaciółki, szukając zrozumienia. Nijaka rozumie, rozumie wszystko.
Dżulia też ma problemy. I co z tego, że mąż ma taki świetny zawód, to głównie prestiż, a prestiżem się nie najesz. Ona zaharowuje się na śmierć, praca, dom, dzieci... I co? I znikąd zrozumienia. On się przecież musi rozwijać, a ona tylko podcina mu skrzydła - wersja mamusi mężowej. Mamusia mężowa ani myśli pomóc przy dzieciach, zamartwia się tylko rozwojem synka. Na policzkach Dżulii widać plamy ceglaste. Palce zaciskają się mocno. Sięga po kawę-siekierę. Drżacą ręką rozchlapuje ją na stole.
Nijaka współczuje i chce wtrącić coś o sobie, ale nikt Nijakiej nie słucha, a już szczególnie kiedy chce się czymś pochwalić. Ona pierwsza urodziła dziecko. Dżulia cieszyła się, a jakże, ale zawsze zmieniała temat albo kończyła rozmowę, gdy Nijaka zaczynała roztkliwiać się nad malcem. Rozmowę telefoniczną, bo w tym czasie Dżulia pracowała jeszcze ciężej niż zwykle. Z Andżeliną wówczas kontakt urwał się całkowicie.
Nijaka jest dziwna. Tak myślą przyjaciółki. Kocha gałązki modrzewia, małe kocięta i wschody słońca. Taka myszka, romantyczka, wariatka... A on taki męski, szalony... A przystojny! Ech! I na rękach ją nosi i samochód wygodny kupił. I dzieci cudowne... A ona jaka promienna i nic nie tyje. Dobrze ma. Jakby miała źle, toby narzekała. Ona w ogóle mało mówi o sobie. Jak nie ma o czym, to i nie mówi. A tu mieszkanie w tebeesie, klitka, harówka, skrzydła podcięte, mieszkanie w tebeesie, klitka...
A Nijaka też potrzebuje się wygadać, wyżalić, pośmiać. Nie miała nigdy domu jak hangar i ubranek też nie za wiele... I nikt mieszkania jej nie kupił, nawet w tebeesie. Zaharowuje się tak samo jak Dżulia i mama mężowa jej nie pomaga wcale a wcale. A jego też nie ma w domu, bo ciągle w pracy. I źle jej jest. Czuje się bardzo samotna. Czuje też, że wkrótce coś w niej pęknie i jeśli jeszcze raz usłyszy, że tak jej dobrze i ma szczęście, to wściekłość jej i bluzg jakiś straszny zaleje to cholerne mieszkanie z tebeesu i harówkę, i skrzydła podcięte... Jeszcze słowo i... Tak myśli sobie Nijaka, mieszając kawę z wyrozumiałym, anielskim uśmiechem na twarzy. 

środa, 19 listopada 2014

W kieszeni mam kastet

Wieczorem psy wyją do księżyca. Cienie wychodzą z kątów i poruszają się swobodnie. Wchodzą na płoty, wskakują pod nogi. Ciemność, która w ciągu dnia leży wciśnięta w szpary podłogi, gnieździ się w dziuplach, rynnach, kontenerach na śmieci, wieczorem triumfuje, rechocze ustami gnoma z wytatuowaną kropką w kąciku oka, przylepia się do pleców, szarpie za rękaw, zimnymi palcami dotyka włosów.
Nie lubię ciemności i nie lubię wychodzić z domu wieczorem, ale czasami mi się to zdarza, czasami muszę albo czuje potrzebę wyjścia. W obcym jeszcze mieście jestem zagubiona. Przemierzam tylko znane mi ściężki, a i tak wydaje mi się, że ulice zwielokrotniają się się jak u Schulza, że miasto pączkuje. Uliczne lampy i grafitowe niebo toczą nierówną walkę z ciemnością. Przy każdej prawie klatce zakapturzeni młodzi ludzie bez twarzy niczym jej posłańcy. Zakapturzeni snują się po ulicach. Ludzie z psami patrzą nieufnie. Próbuję sprawiać wrażenie pewnej siebie, szczególnie wtedy, gdy ulica pustoszeje, a ja za plecami słyszę kroki. Wyjmuję wtedy z kieszeni klucze do mieszkania i zakładam je na rękę jak kastet. Stukam mocno obcasami o chodnik, jakbym chciała wykrzesać z nich iskry. Nie odwracam się. Nigdy się nie odwracam. Czuje tylko, jak strach lepkimi łapkami gładzi mnie po karku, jak szepcze mi do ucha. Kiedy przechodzień idący za mną mija mnie nieświadomy, że przez chwilę mógł być czyimś śmiertelnym wrogiem, napastnikiem, mordercą, strach jeszcze wpija mi się w szyję, chociaż kastet powoli odkładam do kieszeni.
A dzisiaj było inaczej. Wyszłam wieczorem na długi spacer. Na dworze orzeźwiające zimno, mało ludzi. Ubrana w ciepłą kurtkę i czapkę prawie nie czułam chłodu. Posłańcy nocy mieli pryszcze, których nie skryły nawet kaptury. Niebo sine, ale nie czarne. Klucze brzęczały w kieszeni jak wesołe dzwoneczki.
Przypomniały mi się różne wieczory i noce, ciepłe, letnie i mroźne, zimowe. Te nieba tak różne, a przecież będące jednym niebem... Czasami rozświetlone i migoczące, niczym zaczarowane, srebrne sito, a czasami zasnute szarą gazą chmur, jak dziś. I te wciąż zmienne twarze księżyca... Bywają zmęczone i stare, pobrużdżone, chłopskie, bywają też białe, pulchne, biskupie, a czasem delikatne i przejrzyste jak opłatek, albo chudziutkie i chore niczym... twarz Szopena.
I Szopen mi zagrał w ten wieczór! W szumie wiatru i w szeleście burych i kruchych liści płynęły nokturny... Gdy nagle około dwadzieścia metrów przede mną idąca z naprzeciwka dziewczyna uklękła na chodniku, przeżegnała się zaczęła się modlić. Szopen przerwał grę zadziwiony, ja nie mniej zadziwiona, chociaż starając się tego nie okazywać, minęłam ją bez słowa. Wieczorna wariatka albo też doznająca objawienia modliła się dalej.

Lampy jakby przygasły, ktoś zarechotał wśród bloków. Klucze znów zamieniły się w kastet. Irracjonalny lęk mocno wczepił mi się w kark. Miał ostre pazurki i kazał wracać do domu. 

piątek, 14 listopada 2014

Ekscesy Kalipso

A dzisiaj będzie inaczej! Na życzenie CudARTeńki - wesoło. Mam nadzieję:)
Łaskawy Czytelnik pozwoli, że dziś napiszę o sobie w trzeciej osobie. Chyba tak będzie mi łatwiej opowiedzieć o dziewczęciu z tamtych lat. Tamte lata to jakiś czas temu.
Młoda Kalipso mieszkała wówczas w kultowym, jak wieść gminna niosła, Domu Studenta. Dzielnie wstawała rano po nieprzespanych nocach, podążała na zajęcia, wykłady, notowała, odwiedzała biblioteki i czytelnie, potem wracała do swojego akademikowego pokoju, który dzieliła z przesympatycznymi koleżankami z roku.
Życie w akademiku, jak to można sobie łatwo wyobrazić, bywa przyjemne, ale i nie sprzyja nauce, odpoczynkowi i smacznym snom. Zazwyczaj, kiedy znużona Kalipso próbowała wieczorem zasnąć, za drzwiami jej pokoju właśnie rozkręcała się impreza albo odbywały się niekończące się nigdy pielgrzymki do kuchni, która znajdowała się naprzeciwko pokoju. Miało to i dobre strony, bo zdarzało się Kalipso brać udział w wesołych spotkaniach towarzyskich, a w kuchni poznała swego przyszłego męża, który często przyrządzał tam sobie ryby, bo odżywiał się zdrowo.
Bohaterka tejże opowieści spała mało i tak jej zostało do dzisiaj.
Jako studentka Kalipso miała wielu znajomych. W jej małym pokoju często bywało tłoczno. Goście przychodzili, wychodzili. Jednych lubiła, innych nie, dla wszystkich jednak starała się być miła, bo poczciwe dziewczę z niej było, choć mało asertywne.
Nie miała nałogów. Czasem piła piwo, ale rzadko. Preferowała soki. Od czasu do czasu paliła rosyjskie papierosy bez filtrów i bez zaciągania, z kolegą, z którym wolała palić niż rozmawiać. Kolega od palenia był dziwny, lubił ją, a ona jak już wspomniano, nie była asertywna, dlatego musiała z nim palić.
Kalipso miała wspaniałe koleżanki. Można z nimi było porozmawiać o wszystkim i o niczym. Pewnego dnia jedna z tych miłych, delikatnych panienek przywiozła z domu pistolet hukowy i kilka butelek bimbru. Był to dzień, w którym beznałogowa Kalipso upiła się tymże bimbrem. Trunek był mało smaczny (NetusKu, przepraszam), ale bardzo mocny. Niemal zwalił drobną wówczas Kalipso z nóg. Jednak nie zwalił, a zachęcił do pijackich burd. Jako że jednak porządna była, w ostatniej chwili opanowała się, żeby burdy nie zrobić. Chwyciła jednak pistolet hukowy, poderwała słaniające się koleżanki do walki i razem ruszyły w kierunku łazienki, gdzie inne, również porządne i nieupojone bimbrem mieszkanki akademika brały prysznic. Kalipso oddała strzały w powietrze ciepłe od pary buchającej zza mokrych zasłonek. Co to był za huk! Po oddaniu strzałów winowajczyni i jej towarzyszki uciekły do swojego pokoju, aby za chwilę z niego wyjść i pomstować na strzelającego wspólnie z mokrymi ofiarami całego zajścia, które w ekspresowym tempie zakończyły wieczorne ablucje. Okazało się, że były nimi bardzo dobre znajome Kalipso. Wściekłe i oplątane w ręczniki szybko znalazły podejrzanego, który nie bardzo wiedział o co chodzi, i groźnie wykrzykiwały jego nazwisko. Jakaś studentka ze wschodu opowiadała o całym zajściu koleżance z innego piętra: "Strielał, on strielał!"
Jedna z mokrych, duża i empatyczna dziewczyna, troskliwie rzekła do naszej bohaterki i jej przyjaciółek, żeby zamknęły się w pokoju i nie otwierały nikomu, bo kto wie, co ten piroman pier..., tu padało nazwisko rudego kolegi z prawa, jeszcze wymyśli.

Kalipso, kiedy upojenie i wielka satysfakcja z wyczynu minęły, nie była z siebie dumna. Nie jest dumna do dziś. Rudego z prawa nigdy jednak nie lubiła... Z koleżankami swoimi cały czas utrzymuje kontakt i pozdrawia je bardzo serdecznie:)

I kilka ilustracji, które nie mają żadnego związku z treścią posta:)
Szafka ze skrzynki na jabłka i leżące w niej gazetki od Hany:)
 Prezent urodzinowy:) Zawsze chciałam mieć taką latarnię:)
Słodziak:)
 Kuzyni?
Kuzyni nie kuzyni, mają świetne ogony do zabawy.

 Piękne oko:)
 Niewiniątko tulące rybkę od Ewy:)
 Waryjat!
 Przyjaciel...

niedziela, 9 listopada 2014

Poranne wzruszenia

Za oknem ciemno, a ja spać nie mogę. Może wyspałam się już za wszystkie czasy? W kątach czają się choróbska, wszystkie brzydkie okropnie, z gilami z nosa cieknącymi... Fuj! Przeganiam je kilka razy dziennie porządnie wietrząc, zamknąwszy uprzednio przychówek w bezpiecznym miejscu, coby go przeciągi nie dopadły. Straszę te choróbska wszystkim, co mam po ręką, mokrą ścierką, gorzkim syropem, inhalacją... Wypędzam na balkon. A kysz, a kysz! Ale się paskudy uwzięły! Jedna łypie na mnie zaropiałym okiem zza szafki, druga kotunia łapie za ogon. A kysz!
Robię obchód pobieżnie. Odpędzam sny niespokojne, przykrywam, podaję wodę do picia... Taka noc, taki ranek...
Komputer mruczy leniwie, kotunio też... Biorę go na ręce i wyglądam teraz jak dama z kociczką. Dobrze nam tak razem. Ogrzewamy się nawzajem. Nawet nie przeszkadza w pisaniu. Spogląda tylko ciekawie na ekran, czy mu myszy nie narysuję. Nie, nie narysuję i nie upoluję. Ty kotuniu, ty...
Myślę tak sobie o różnych rzeczach, pijąc chłodną już dawno herbatę. I o Was też myślę, o tych, co tu zaglądają. I ciepło mi się robi na sercu. Ciepło z powodu Pastelowego Kurnika i wszystkich cudownych Dziewczyn z nim związanych, ciepło za sprawą wielu innych wspaniałych... Wzruszam się, czytając wasze komentarze, motywujące niezwykle. Wzruszam się, wiedząc, że czytają też Ci, którzy komentarzy nie zostawiają. Niektórych dobrze znam.
I tyle bym Wam chciała powiedzieć, ale nie potrafię. A może powiem kiedyś, po kolei, nie od razu?

Dziękuję, że tu jesteście.

Kwiaty dla Was:*

poniedziałek, 3 listopada 2014

Życie, sen i wróble listopadowe

Wiatr dmucha w szyby i w sterty liści, a one wirują, wirują... A drzewa marzną bez czapek. Mała, ruda dziewczynka jak zwykle w piaskownicy gryzie patyki, a biały kudłaty pies znów błąka się wśród krzaków. W bloku naprzeciwko, na parterze mieszkają koty. Widzę, jak wchodzą przez lufcik starego okna do środka. Najpierw wskakują na balkon, a potem wysoko do tego lufcika pod sufitem. Przed chwilą wszedł tam jeden, biały w czarne łatki, a teraz dwa czarne. Przechadzają się dostojnie po parapetach. Ludzi nie widać, nie wieszają prania na balkonie, nie otwierają drzwi. Może to tylko dom kotów...
Babcia z wózeczkiem wyszła na spacer. Zaczepia mnie zawsze w sklepie, chce porozmawiać, podzielić się wiedzą, spostrzeżeniami. Rozumiem jej samotność i złoszczę się sama na siebie za brak cierpliwości.
Właściciele warzywniaka krzątają się ze skrzynkami owoców. Zazwyczaj wpatrują się w telewizor pod sufitem. "Fakty", seriale, "Fakty"... Gdy robię tam zakupy, to sama wkładam warzywa do plastikowych torebek, a oni po omacku liczą pieniądze, po omacku wydają resztę, coby za dużo nie stracić z programu. A niedawno spytali po omacku: "A co dziś bez dziewczynek?".
Młoda Cyganka z bloku obok piękna aż strach... Szuka swej córki, tej małej w kolorowej spódnicy.
Chłopaki z dzielni z oddechem nieświeżym zbierają siły do walki, żeby wieczorem usiąść pod blokiem ze swoją butelką.
Patrzę tak co dzień rano. Ot, taki niewinny rytuał.
I dzisiaj patrzę... Wczoraj Zaduszki. Tu życie jak co dzień.
Tam jeszcze płoną znicze i stoją kwiaty. Piękne chryzantemy dla zmarłych, a jeszcze bardziej dla żywych. Ponad grobami snują się resztki mgły...
I płoną te znicze na zimnych kamieniach, jak gdyby chciały je ogrzać. A każdy kamień ma swoją historię, pod każdą płytą zastygłe serce... Zastygłe piosenki, sny i wspomnienia leciwych staruszek, młodych chłopców i pięknych Cyganek...
Na małym wiejskim cmentarzu, co jeszcze pamięta te stare drzewa, które kołysały do snu śpiących tam wiecznym snem, na lewo od wejścia grzebano dzieci. I ja jako dziecko odwiedzałam te groby ciche, i te kamienne, i te biedne kopczyki usypane z ziemi i przystrojone jodłowymi gałązkami. Pamiętam mogiłkę Marysi, Jasia, Tadzia... Pamiętam ten wiersz zapisany na kawałku blachy przymocowanym do krzyża drucikiem:
Cichutko, ptaszeczki, nie nućcie,
małego Maniusia nie budźcie,
bo on zasnął wiecznym snem,
spoczywa w grobie tem.
Ptaki nigdy nie zważały na ten sen kamienny. Nadal ćwierkają wesoło dla małych dzieci. Dla wszystkich! I dla tych, nad którymi postawiono nowe nagrobki, i dla tych, których mogiły dawno w pył obrócone.
Kopczyków z ziemi już nie ma. Gdzieniegdzie zostały tylko ślady, zmurszałe krzyże. Niedługo będą tam nowe groby, przykryte płytą z kamienia, lastriko, marmuru... Lśniące, eleganckie... Dostojne jak fortepiany, na których grać będzie niezmordowany pianista - wiatr. 
Niektórzy żywi już mają grobowce. Imiona ich i daty urodzenia wyryte na kamiennych tablicach... Brak daty śmierci. Los ludzki przypieczętowany kamieniem...
Wieczorem blask świec oświetla drogę do nieba, żeby umarli dostrzegli nas tam z góry, jak my tu o łóżka ich wieczne dbamy, kwiatami je przystrajamy...
Stąd nawet nie słychać ich śmiechu.
A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy;
Toczy, toczy się los.





niedziela, 26 października 2014

Kołysanka dla Okruszka...

Listopad puka do okien, jeszcze chwila i będzie. Listopad kruchy jak liście, łamiące się pod stopami, jak stare pożółkłe listy, na które nikt już nie odpowie. Myślę o świętach listopadowych, o cichej zadumie nad grobami, o zniczach, które zgodnie zapłoną na niemal wszystkich grobach. I smutno mi już, i błogo, bo znowu poczuję mocniej tę więź, ból i wdzięczność, że byli...
Wiatr tańczy wśród grobów, porywa liście - listy... I one tańczą jak strzępy wspomnień o umarłych. Liście jak stare sukienki, zbutwiałe muszki, książki, którymi się zachwycali, radości i żale. Po tańcu szalonym opadną na ścieżki, na płyty z lastriko, granitu...A potem zasną, spopielą na zimę, by odżyć znowu jesienią, bogatsze w nowe zszarpane sukienki, muszki, radości... I znicze znów będą płonąć...
Przekładam uważnie pożółkłe zdjęcia w albumie i w sercu. Dotykam przedmiotów, a ręka mi drży... Jak płynie czas, gdzie nie ma czasu?
I widzę spotkanie nasze tam za kurtyną. Wiem, że poznamy się bez słów.
Kiedyś tam będziesz miał dorosłą duszę, kiedyś tam...
Bezimienny Okruszku, Twoja dusza ma już osiem lat...

Napisać o Tobie wcale nie jest łatwiej, niż mówić. I chyba nigdy nie będzie łatwo.

wtorek, 21 października 2014

Jaśko, wódka i ja w korytarzu


Padał deszcz, a trzeba było po dzieci pójść, bo pan domu był na wyjeździe. Wyjrzałam z nadzieją za okno, czy aby zaczarowana dorożka nie podjechała, ale tam nie było nawet małego rowerka, który i tak w czasie deszczu byłby nieprzydatny. Westchnęłam ciężko, założyłam zielone buty, najlepsze na takie eskapady, szarą kurtkę, następnie zaś uzbroiłam się w parasol. Pogadałam jeszcze chwilę z kotem, żeby był grzeczny. Użaliłam się nad nim trochę, że nie ma żadnych kocich gadżetów, nawet drapaka. Obiecująco szepnęłam mu do ucha, że wszystko w swoim czasie. Kot kichnął mi w twarz, zwinął się w kłębek i zasnął. Wyszłam więc z domu, rozpostarłam parasol i pofrunęłam w deszcz.
Jak by to dobrze było, ach jak dobrze, gdyby te szare sznurki rozstąpiły się niczym Morze Czerwone przed Izraelitami. Doszłabym sobie spokojnie do samej szkoły. Oczyma wyobraźni wydrążyłam suchy tunel w otaczającej mnie mokrej przestrzeni. Siłą woli weszłam w ten wyimaginowany korytarz. Nie zważając na coraz bardziej mokre od zacinającego deszczu spodnie (dmuchawce na parasolu nie zdołały mnie uchronić od częściowego zmoknięcia , choć miałam cichą, niczym nieuzasadnioną nadzieję, że jednak uchronią), zatopiłam się w myślach. Przypomniało mi się, że dzień wcześniej mijałam się na naszym osiedlu z młodą, zgrabną kobietą pchającą wózek z niemowlęciem. Obok niej szedł mężczyzna, jej partner, który w pewnym momencie wystartował szybko do przodu. I wtedy zobaczyłam jej twarz. Ona też lubiła zatopić się, ale nie w myślach, nie łudźmy się. Broda jej się zatrzęsła, a z gardła wydobył się ochrypły wrzask starej, steranej życiem kobiety.
- Ty frajerze - wołała. - Do domu też możesz nie wracać!!!
Frajer, nic sobie nie robiąc z jej wrzasku, podążał dalej w sobie tylko wiadomym kierunku. Ona przystanęła, zamyśliła się. I tak stała jakiś czas, nie patrząc wcale na wózek z dzieckiem.
I tak mi się wtedy przypomniała rodzina Jaśka. Matka z wielkimi spracowanymi dłońmi, stareńki, głuchy ojciec i sam Jaśko - bohater.
Matka wstaje przed świtem, rozpala ogień w kuchni, gotuje herbatę. Po śniadaniu doi krowy, karmi bydło. Jasiek czasem pomaga, czasem nie. Potem matka gotuje obiad, zajmuje się domem, mężem, doi krowy, przygotowuje kolację, idzie spać. Nie potrafi normalnie mówić, tylko krzyczy. Cały czas krzyczy, niezależnie od tego, czy jest zdenerwowana, czy spokojna. Tyle już lat przecież ojciec nie słyszy. Jeszcze niedawno dolatywały do niego strzepy wyrzucanych z jej gardła krzyków. Teraz już jednak jego świat zamilkł na amen.
Od czasu do czasu matka idzie po zakupy i do kościoła. Siada tuż przed ołtarzem. Pierwsza wstaje, gdy trzeba, pierwsza klęka, głośno śpiewa. Za kogo tak żarliwie się modli? Ano za Jaśka.
Bruzdy na jej twarzy wyżłobione przez łzy. Na przygarbionych plecach dźwiga cały ciężar świata. Mocno ściska różaniec.
- Dobry Boże... Ratuj Jaśka! Niech już przestanie! On dzisiaj nic nie jadł. Wykończy się jak nic.
Potrząsa smutno głową. Ukrywa twarz w wielkich dłoniach, różaniec przylega do policzka. Biała, staromodna chustka jak żagiel samotny wśród wiernych zgromadzonych w kościele kołysze się w pierwszej ławce. Wszyscy dawno usiedli, a ona wciąż stoi... Tym razem długo stoi.
Ojciec już ledwo powłóczy nogami. Siwiutki jak gołąbek. Uśmiecha się miło, kiwa głową, że niby wszystko słyszy. W młodości to on był ladaco, i do tańca, i do różańca, i do wypitki, i do wybitki... A teraz...
- Na pogrzeb przyjechać! - nakazuje odwiedzającym go krewnym. Na jego pogrzeb.
Też krzyczy, jakby chciał usłyszeć swój własny krzyk. I tylko dla żony nie ma uśmiechów, i dla syna.
W niedzielę Jaśka można spotkać w barze na końcu wsi. Jak jest pogoda, to siedzi z kolegami pod parasolem. Niewielkiej postury to chłopak. Mętnym wzrokiem spogląda dokoła. Do baru dobiegają śpiewy z kościoła. On ich nie słyszy. W uszach bulgoty a w oczach mętno. Ponętne dziewczyny w letnich sukienkach też nie przyciągną jego uwagi.
- A czemuż ty, Jaśku, tak pijesz? Czujesz wewnętrzne rozdarcie, ból istnienia?
- Piję, bo piję!
- A czegóż to szukasz w piciu? Zapomnienia?
- Nie wiem... Kup mi piwo.
- A idźże do domu, Jaśku, tam na ciebie czekają!
- Mają! Jak nie mają!
Dochodzę do wniosku, że nawet wyimaginowany dialog z Jaśkiem nie ma sensu.
Chwiejnym krokiem chłopina wraca do domu. Strasznym wzrokiem omiata izbę. Odtrąca talerz podsuwany przez matkę. Z nienawiścią spogląda na ojca. Przypominają mu się docinki znajomych, że baby nie ma.
- Przez was żem się nie ożenił! - rzuca w stronę rodzicieli i pada na świeżo pościelone łóżko.
A jednak ból istnienia...
Nikt już nie krzyczy. Matka sprząta rozlaną zupę, ojciec kuśtyka w stronę ławki przy piecu, a Jaśko śpi. Dom, przyzwyczajony do hałasu, chłonie tę rzadką tu ciszę.
Matka przekręca jeszcze klucz w drzwiach, bo każdą klatkę, nawet własną, trzeba dobrze zamknąć. Z więzienia przecież nie ma ucieczki.
I tak wędrując tym moim korytarzem, nie zauważyłam, że deszcz przestał padać.

W drodze powrotnej dostrzegłam go jeszcze, korytarz myśli moich... Ciągnął się niczym opar wódki za Jaśkiem. Nie chciało mi się jednak już w niego wstąpić. Córeczki biegły, a ja za nimi. Przed nami widać już było plac zabaw.
A w domu niespodzianka! Piękna i słodka przesyłka od pięknego człowieka. Dziękuję Ci, Ewo:))) 

Myszki i rybka własnoręcznie wydziergane przez Ewę:)
Brakuje małej czarnej myszki, bo kot nie pozwolił jej sobie odebrać:)
 Gryzonie od razu rozpierzchły się po domu.




 Kocie, zostaw kotka!

Czarna myszka - miłość Kitka:)

 Podchody do Różowej Opakowanej:)




 Jesienny spacer





 Nocne ulepki na kiermasz szkolny:)


Chcę do lata...