niedziela, 28 września 2014

Wilgoć, pleśń i tolerancja

Pada od rana. Zieleń zgniła, poszarzała, zżółkła... Jest ciężka od wilgoci, nasączona nią jak gąbka. Obślizgła, uwalana szlamem gąbka. Drzewa za oknem chwieją się, dźwigając swoje ciężkie, choć rzednące już na czubkach czapy. A deszcz je rosi, pielęgnuje wilgoć czarną, która pełznie strugami spomiędzy konarów, spada na ziemię, a potem w nią wsiąka. Potrafi ona zagnieździć się w zakamarkach, przeczekać i urodzić pleśń puszystą, srebrzystą, miękką i przebiegłą.
I takie ponure te drzewa... A wiatr porywa je do tańca. Dmucha w splątane, mokre gałęzie, czochra je jeszcze bardziej, a one wiją się niczym węże na głowie Gorgony. Niemal słyszę ich syk.
Wszystko nabrzmiałe jest od wilgoci, chmury, powietrze, drzewa, ziemia. Wciągam tę wilgoć do płuc głęboko. Zapach ma przyjemny, deszczowy, ziemny. Zaciągam się mocno, jak dymem z papierosa. Marznę. Dobrze, że w każdej chwili mogę zamknąć okno. Zamykam i cieszę się złudnym poczuciem suchości i ciepła w swoim przytulnym domku, wymoszczonej piórkami norce. Wilgoć też już tu jest, a z nią pleśń i wykichane kolczaste, rogate, niewidoczne stwory, które atakują mi gardło.
A ja tak lubię jesień. Chętnie wyżęłabym te chmury, liście, wszystko, co mokre, brudne. Wylałabym wilgoć do sedesu. Wysuszyłabym te piękne, jesienne złotogłowie, aksamity, jedwabie... Ale z bolącym gardłem to chyba nie dam rady...
Paskudny widok za oknem przypomina mi tatuaż tego chłopaka, co go razem ze Średnią widziałyśmy w sklepie ostatnio. Nie mam nic przeciwko tatuażom, jeśli ktoś ma ochotę je mieć, to proszę bardzo, nie powinniśmy się przecież ograniczać. Ja tolerancyjna bardzo jestem. I akceptuję każdą odmienność, ale to każdą. Ach, jaka ja jestem tolerancyjna. Jak zobaczyłam tego chłopaka właśnie w sklepie to prawie nic na jego temat nie pomyślałam. Tatuaż na ramieniu miał rzeczywiście imponujący. Kolorowe, ale raczej w ciemnych barwach, splątane coś, jakby smok o wielu głowach, zaczynało się gdzieś na karku, rozpływało się po ramieniu prawie do łokcia, drgało nieznacznie pod wpływem ruchu mięśni. Nie wiem, co to było, bo nie przyglądałam się dokładnie. Głowy, płomienie, języki... Podobne malowidlo, trochę mniejsze było na łydce. Chłopak był wysoki, umięśniony, ale nie za mocno, miał markowe, sportowe ubranie. Do niedawna mieszkaliśmy w sąsiedztwie podobnego młodzieńca. Tamten miał też sportowe auto i oblepiał wzrokiem młode, ładne dziewczyny przechadzające się po osiedlu. No cóż, mam obiekcje wobec takiego typu ludzi, chociaż jestem tolerancyjna.
Robiłyśmy sobie z córeczką zakupy. Było troszkę nerwowo, bo Średnia jest bardzo ruchliwym dzieckiem, ale to bardzo. Udało nam się jakoś dojśc do stoiska z wędlinami. Ja dokonywałam rekonesansu, a Średnia, korzystając z chwili mojej nieuwagi, zamierzała wdrapać się na stojący oddzielnie regał z kabanosami. Obok stał Wytatuowany. Córeczka moja wgramoliła mu się na nogę, którą on, nie zauważając Calineczki obok, jej podstawił. Moje czujne oko zarejestrowalo ten moment. Maleńka, filigranowa dziewczynka zeszła z wielkiej nogi uzbrojonej w biały, sportowy but i spojrzała swym jasnym spojrzeniem do góry prosto w twarz olbrzyma. A on ze swojej wysokości spojrzał w dół, przykucnął, aż jego gładko ogolona głowa była prawie na wysokości płowej główki mojej dzieciny, i głosem pełnym najwyższego szacunku powiedział: "Przepraszam cię”. Spojrzeli sobie w oczy, Średnia uśmiechnęła się pięknie, po czym odwrócila się na pięcie i poszła grzebać w mrożonkach. A Wytatatuowany również się uśmiechnął i ruszył dalej robić swoje zakupy. I taki sympatyczny się wydał, wysoki i smukły jak koszykarz albo siatkarz. I głupio mi się zrobiło, że posądziłam miłego całkiem chłopaka o zamiar pożarcia mojej kruszynki.
Ot, taki incydent... A ile się człowiek o sobie dowiedział...


Pisałam to kilka dni temu. Dzisiaj pogoda piękna, słoneczna... Drzewa za oknem tak wdzięcznie kołyszą się pod wpływem wiatru. Złote liście wirują delikatnie... Jesień! Kasztanowa, wrzosowa, śliwkowa dama już przyszła. Piękna i melancholijna...

Jaki szlam, jakie węże? Wilgoć? Pleśń? To ja tak... Ojej...

sobota, 20 września 2014

Bieg wrześniowy

Wrzesień, miesiąc złota, czerwieni, śliwek, wrzosów... A w tym roku pogoda we wrześniu cudna... Słońce świeci, w parku czas zwalnia, kolorowe liście leniwie spadają, wirując delikatnie, szary kot wyleguje się pod drzewem, tylko mruży te swoje zielone ślipia. On zawsze leży pod tym drzewem, spokojny jak sfinks, tylko patrzy... Może to dobry duch tego parku? I te wszędobylskie psy go nie przerażają? A niedaleko biega wiewiórka. Śmiga sobie koło zjeżdżalni dla dzieci, tylko ruda kita miga... Dwóch staruszków siedzi na ławce. Jeden rysuje coś laską na piasku. Zaśmiewają się do łez.
Park się kończy i znowu kostka brukowa zaczyna palić mi się pod nogami. Ścieżka rowerowa o tej porze pusta. Przed komendą policji jakaś uroczystość, tłumy w galowych niebieskich mundurach. Padają komendy...
Tup, tup... A ja lecę. Chciałabym podejrzeć trochę tych policjantów, ale czasu nie ma i tak jakoś głupio zaglądać przez płot bez dzieci, którym można opowiadać, że tam panie i panowie policjanci, którzy bronią porządku, a przy okazji samej zaspokoić ciekawość, bo to tak ładnie, jak oni w tych mundurach, równiutko chodzą, całymi rzędami naprzód występują...
Złociste powietrze mnie oblewa, złociste jak jesień... Złote pyłki osiadają na rzęsach, mrużę oczy, które łzawią. Nie lubię okularów przciwsłonecznych, to mam za swoje. I pędzę tak dalej, prawie nie dostrzegając nowej galerii handlowej, która rozlała się się tuż przy kościele. Biegnę, a obok płynie rzeka, szara i metaliczna. W tym mieście chyba na każdego mieszkańca przypada jeden samochód, a może i dwa.
Docieram do szkoły. Jest świetlica! Tak, wypełniłam wniosek i mam zaświadczenie o zatrudnieniu. Aha! Tak?! Staram się być przekonująca, świetlica jest nam potrzebna, urlop wychowawczy nie oznacza, że nie pracuję, to urlop na wychowanie młodszych... Dzieci zaczynają i kończą zajęcia o różnych porach... Pani ma w grupie trzydziestkę... Rozumiem... Szukam pracy, bo do starej nie wrócę... Pani też szuka pracy... Jest nić porozumienia... Decyduje dyrektor. Pani uważa, że dobrze zdecyduje. Dzięki!
Lecimy już we dwie. Przedszkole. Wciskamy guziczek. Wpuszczają nas do środka. Przedszkolaki piszczą, niektóre płaczą, bo miały nadzieję, że to po nie ktoś przyszedł. Jeden jest wyjątkowo głośny, wydziera sie do ucha pani, ogłusza ją całkowicie. Jak ona słuch odzyska? Teraz ma minę Jokera (pani nie dziecko), bo wchodzą rodzice, a ona stara się być miła, mimo że ogłuszył ją ten mały.
Młodsze zakładają buty, ogladamy wystawy z pracami. Piękne!!! A te nasze... Ach, ach!!! Moje malutkie, tak pięknie rysują, malują paluszkami, prawie nie wychodzą za linię, średnia wcale nie wychodzi. Wy moje zdolne, mądre, kruszyny... W głowie wizja - ASP!
Mkniemy we trzy... Siku!!! Wytrzymamy do domu! Musimy przystanąć, piją soczek. I dalej... Mijamy galerię, kościół... I jest park. Czas znowu na chwilę zwalnia. Zbieramy szyszki, szukamy wiewiórki... Kot na swoim miejscu. Zjeżdżamy ze zjeżdzalni. Później jeszcze raz... Wychodzimy z parku.
Idziemy przez osiedle. Czuję, jak zza zamaskowanych firankami okien patrzą na nas anonimowi... Tutaj ja też jestem anonimowa. Chociaż mam pewne wątpliwości. Niedawno ktoś zawiesił nam na klamce dziecięcą koszulkę, którą wiatr wybrał spośród suszącego się prania i porwał z balkonu. Ze dwa dni jej nie było.
Dochodzimy do swojego bloku i wbiegamy po schodach. Szybko otwieram drzwi. Tu już czas nie pędzi i ja nie pędzę, bo buty ciskam w kąt, a na bosaka nie biegam.