wtorek, 27 maja 2014

Moi bracia mniejsi

       Od kiedy pamiętam mieszkała z nami stara kocica, naprawdę stara. Wydawało mi się, że jest rówieśnicą mojej babci, jakąś jej koleżanką zaklętą albo siostrą. Obie lubiły siadać na małym stołku w kuchni i spoglądać w ogień. Drewka paliły się, żarzyły, tliły, dogasały... Ja też siadałam i patrzyłam, ale nie widziałam tego, co one. Układałam studnię z drewek. Były lepsze od klocków. Czasami dorzucałam je do tego ognia. 
 Babcia czesała mi włosy, a kotka ocierała się o kolana. Później babcia umarła. Kotka chyba też, bo w mojej pamięci nie istnieje ona jako samodzielny byt. Pewnie podążyła za swoją przyjaciółką.
Jak wychodziłam na podwórko, witali mnie dwaj bracia - jeden szary, popielaty, drugi puszysty, szaro - brązowy. Ten drugi przypominał mi Szarika z "Pancernych" i na jego cześć dostał imię.
  Azor, ten pierwszy, dożył sędziwego wieku. Kiedy się zestarzał, najpierw oślepł, potem ogłuchł. Siedział na podwórku obojętny i bałam się koło niego przechodzić. Jego zgasłe oczy patrzyły już chyba na psi raj. Jedzenie, które mu podsuwaliśmy, ledwie trącał nosem.
Gdyby istniał męski odpowiednik Szarika, byłby niezłym przystojniakiem.  Ten pies był piękny, ale niesforny Uwielbiał czmychnąć czasami z domu. Wracał zawsze skruszony z naderwanym uchem, ze zmierzwionym futrem... Tata wyciągał mu wtedy kleszcze. Pewnego dnia, podczas cieczki którejś z miejscowych psich panien, uciekł z domu na dłużej. Wrócił z raną postrzałową na brzuchu. Lekarz był bezradny...
  W międzyczasie pojawił się Bobik - znajda, biała kulka w brązowe łatki. Nie wiem, kto go tak nazwał. Bardziej pasowaloby do niego imię Bobek. W każdym bądź razie był bardzo mądry. Umiał aportować, podawał łapę i rozumiał wszystko, co się do niego mówi. Naprawdę rozumiał. No i od razu zaprzyjażnił się z dziećmi, ze mną i z moim rodzeństwem. Miał już swoje lata... Nie wiem, czy Bobik uciekł ze swojego poprzedniego domu, czy ktoś go wyrzucił... Nikt go nie szukał.  Dla mnie to niepojęte...
Jednym z moich pupilków był Krzyś Kaczorek. Taki śliczny, maleńki, żółciutki - jak wszystkie małe kaczki... Zrobiłam mu dom z pudła kartonowego. Myślę, że ten dom można byłoby szumnie nazwać i pałacem. Czy jakaś kaczka oprócz Krzysia miała swój pałac? Wątpię... Puszczałam go w domu na podłogę, a on dumnie kroczył. I wszyscy mu z drogi schodzili. A jak dorósł, to mnie ignorował. Wolał kaczki.
Pewnego dnia pojawił się w domu Puszek. Imię nadała mu moja młodsza siostra, która była w wieku mocno cięlęcym i mogłaby wszystkie zwierzęta nazywać Puszkami, Pimpusiami, itp. Puszek w niczym nie przypominał puchu. Był mały, czarny, długi, miał krótkie krzywe nóżki, dużą głowę. No... brzydki był ogólnie, ale w moim sercu będzie zawsze psem numer jeden. Podobno dorosły pies ma rozum czteroletniego dziecka. Jeśli to prawda, to on był ewenementem, bo miał rozum staruszka. Te oczy wierne, spokojne, a na ich dnie mały diabełek. Był posłuszny, rozumny, ale nieźle kombinował. Pamiętam, jak któregoś lata zabierałam go ze sobą na jagody. Ja zbierałam i rozmyślałam, a on pilnował mnie i tych jagód uzbieranych. Lato, upał, w cieniu przyjemnie, ale w domu... Może kości dają? Może mięso smaczniutkie? Tu tylko jagody z krzaczka, bo z koszyczka to broń Boże! Honor nie pozwala. Myślał sobie tak Puszek i po cichutku dawał kilka kroczków  w tył. Obserwował mnie bacznie. Przełykał ślinę na wspomnienie rartytasów, co go pewnie omijają. I znowu parę kroczków do tyłu, przysiad, obserwacja... Patrzyłam na niego kątem oka i czasem przywoływałam do porządku. Bo któż mnie obroni przed wilkiem, niedźwiedziem, złym człowiekiem, jeśli nie ten dzielny pies? Wracał zawstydzony. Ogromny wstyd widziałam w jego oczach. Warował posłusznie aż do chwili, kiedy znowu sobie przypomniał, że nie ma jak w domu. Powoli, metodycznie oddalał się ode mnie. Jak już odległość była należyta, puszczał się pędem. Byle dalej od lasu, byle bliżej swej miski. Tylko krótkie łapki migały. 
Potem się zestarzał, ogłuchł, stracił zapał do wszystkiego, i do kości, i do kotów... Teraz biega po rajskich łąkch razem z pozostałymi moimi psami. Nic mu już nie dolega. Obgryza krzaki serdelkowe i pije mleko o smaku lodów waniliowych wprost z rzeki ... Sypia na jedwabnej poduszce w swojej rajskiej budzie i na śniadanie chrupie maleńkie, pyszne ciasteczka, bo w niebie wszystko można.
Bardzo długo królem podwórka był gąsior. Tak go wszyscy pokochali, że nijak go było zjeść. Z czasem i tak pewnie zrobił się łykowaty i niesmaczny. Gąsior nie tylko gęgał, ale syczał i szczypał. Respekt przed nim czuli wszyscy - psy, koty, kury i ludzie. Żył długo i szczęśliwie.
Pewnego dnia uczeń przyniósł mi kota. Ucieszyłam się, bo już jakiś czas wcześniej zrodził mi się w głowie plan, żeby takowe zwierzę przygarnąć. Kocię było małe, bystre i od razu wiedziało, że kupę robi się do piasku. Spało najchętniej na brzuszku najstarszej potomkini, która była jeszcze wtedy jedynaczką i niemowlęciem. Córeczce oczy się śmiały, kiedy widziała małego tygryska, a tygryskowi oczy się śmiały i do córeczki, i do rybek w akwarium, i do widoków za oknem.
       Następnego dnia, drugi uczeń przyniósł mi drugiego kotka.  No skoro tak się cieszyłam z pierwszego, to dlaczego miałam się nie uradować z powodu drugiego? Zapewne tok myślenia dziecka był właśnie taki. Kotek był słodki, biały, w czarne łatki. Wzięłam go.
       Rudy z Białym szybko się dogadali, ale tęsknili za swobodą. Spacery z kotkami na podwórko nie zdały egzaminu. Śmigały po drzewach, uciekając przed psami. Do tego córeczka zaczęła kichać. Kotki wywędrowały do moich rodziców. Żal było się z nimi rozstawać...
Po jakimś czasie znowu dostałam w prezencie kota. Piękny, szary, niezwykle mądry.  Podjęłam próbę zatrzymania go w domu, ale znowu się nie powiodło. Ten kot nie był piecuchem, drapał drzwi, spoglądał tęsknie w okno. A córeczka kichała. Siwy też wyjechał na wieś. Wszystkie moje koty miały tam ciepłe przyjęcie i wszystkie zamieszkały w domu. Rudy tylko gdzieś się zapodział, wyruszył na włóczęgę i nie wrócił. Na jego miejsce przyplątała się piękna czarnulka - Cyganka.
  A teraz moje córki marzą o psach i kotach. A ja marzę o domu z ogrodem, żeby te zwierzaki mogły w nim zamieszkać i żeby dziewczynki miały swoich braci mniejszych.


Post ten dedykuję Dzikim Kurom.

czwartek, 22 maja 2014

Dom zły

         Wśród lasów zielonych, nad maleńka rzeką leży wioseczka. A w niej i domy bogate, i średniozamożne, i biedne całkiem, i domy złe, jak z filmu Smarzowskiego. Szczególnie jeden, niepozorny, drewniany, zamieszkany przez duchy przeszłości i duchy teraźniejszości. Ludzie, którzy w nim jeszcze żyją, są jak widma, noszą na sobie piętno przewinień, budzą niechęć, czasem śmiech, a czasem strach. W domu tym wydarzyła się przed laty tragedia, ogromna tragedia, która nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, można ją było przewidzieć, być może zapobiec, a jednak stała się... 
     Nie o drastycznych wydarzeniach chcę pisać, lecz o mieszkance tego domu. Pamiętam ją jako małą dziewczynkę - szczupłą, piegowatą. Miała rzadkie włosy i odmrożone ręce. Była miła, lubiana w szkole. W domu miała swój pokój, który ozdabiała kolorowymi puszkami po piwie, pustymi buteleczkami po perfumach, pocztówkami. Matka dbała o to, aby była ładnie ubrana. Ojciec zaś należał do tych mało starających się, bardzo mało. W tej rodzinie nie zawsze był ciepły obiad na stole, codziennie jednak dziecku serwowany był lęk, czasem wyzwiska i poniżanie.
     Kiedy podrosła, nauczyła się żyć z dnia na dzień, powielając wzorce wyniesione z domu. Priorytetami na długo stały się dyskoteki i kolejni narzeczeni, którzy nie bardzo chcieli wiązać się na dłużej, a u których szukała akceptacji. Przywiązywała się do ludzi jak bezdomny pies i nie mogła albo nie chciała zrozumieć, że oni tego przywiązania nie chcą. Wtedy narzucała się i była otwarcie, boleśnie odrzucana. Udało jej się wyjechać za granicę. Wtedy właśnie w jej domu rodzinnym wydarzyła się wspominana tragedia. Poskładała swoje życie do kupy. Dostała pracę, poznała swego męża. Wróciła do kraju by żyć jako prawowita żona, zapobiegliwa i troskliwa matka. Stara się nie wracać do przeszłości, choć przeszłość nie lubi być zapominana i daje o sobie znać.
      A jej dom rodzinny... Może ten dom ma to do siebie, że wszystko wypacza? Może w jego ścianach są jakieś diabelskie zarodniki, które rozrastają się jak pleśń i trują? Tam znowu zatętniło życie i znowu urodziła się dziewczynka. A za tymi urodzinami stały nieodpowiedzialność, bezmyślność, alkohol i bieda. Dziewczynka była piękna i miała rozumne oczy, mało mówiła, bo mało kto z nią w domu rozmawiał. Często była pozostawiana sama sobie. Lubiła bawić się z innymi dziećmi, ale czuła się gorsza, bo te dzieci miały normalny dom, dawały jej też odczuć swoją przewagę. Jej historia też kończy się happy endem. Trafiła do drugiej rodziny. Została w niej otoczona opieką i miłością. Lubi chodzić do szkoły i dobrze się uczy. Oby przeszłość się o nią nie upomniała...
   Widziałam dziś matkę, zapuchniętą nieco, która oschle mówiła coś do dziecka. Przypomniały mi się wtedy te dwie spokrewnione ze sobą dziewczyny. W ich domu ciągle jest gwarno, ten dom nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a historia lubi się powtarzać. Biedne dzieci... Nie wszystkim się udaje posklejać swój świat.

sobota, 17 maja 2014

Spotkałyśmy się tylko na chwilę

        

      Oczy lalki zrobione z guzików ze starej koszuli wyrażały rozpacz i samotność, stan duszy małej dziewczynki, która ją tuliła. Taka mała, biedna szmacianka, tak jak biedne dzieciństwo dziecka, które miała osłodzić. Bo to dzieciństwo było smutne, naznaczone odejściem matki. Mama umarła i zostawiła ją i jeszcze troje rodzeństwa z ojcem. Małe, wystraszone dzieci, jeszcze nie do końca świadome tego, co się stało, zdziwione, dlaczego mamusia wciąż śpi, dlaczego ją zakopują... 
Była mroźna zima. Ojciec kazał wszystkim dzieciakom spać w jednym łóżku, żeby było cieplej. Przykrywał je pierzyną, a na to kładł jeszcze swój wielki kożuch. Czuwał potem długo w swoim łóżku. Pewnej nocy usłyszał, że kożuch spadł. Poleżał jeszcze chwilę i wstał, aby go podnieść. Kiedy podszedł do dzieci, okazało się, że ktoś już je przykrył. Spały mocno i uśmiechały się przez sen. Rano im powiedział, że mama w nocy u nich była.
Tata ożenił się znowu. Macocha była dobra, nie biła, ale też szorstko obchodziła się z rodzeństwem. Rodziła swoje dzieci. Miała dużo pracy, a ojciec, jej mąż był srogi. Twardą ręką rządził domem i nie znosił najmniejszego nieposłuszeństwa i nieporządku.
Kiedy podrosła, wyjechała do Warszawy. Wydawało się, że los się odmieni. Pracowała, nauczyła się szyć i miała swego ukochanego chłopca. Kiedy przyjeżdżała do domu, budziła podziw miejscowej młodzieży. Pięknie ubrana, elegancka i uśmiechnięta... Lubiła jednak powroty do swego nowego świata.
Pewnego dnia dostała list od ojca. List bardzo krótkiej treści: „Pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj”.  No i zrobiła rzecz niezrozumiałą dla mnie, usłuchała. Nie czekając na wyjaśnienia po prostu wróciła do domu. A tam czekała na nią niemiła niespodzianka. Szanowny rodzic postanowił wydać ją za mąż za zdolnego, aczkolwiek trochę starszego od niej stolarza, który wyszykował mu piękną stodołę z drewna. Po latach pytana przez córki, dlaczego była tak potulna, odpowiadała, że takie były czasy. 
Po ślubie młoda para zamieszkała w dwurodzinnym, drewnianym domu. W jego  drugiej części zamieszkało inne, też świeżo upieczone małżeństwo. Sąsiedzi zaprzyjaźnili się ze sobą. No i zaczęły rodzić się dzieci. Ich dom zaczął tętnić życiem. Trawa wokół niego nie miała szans urosnąć, gdyż zadeptywały ją ciągle małe stopy. 
Mąż okazał się dobrym człowiekiem. Był spokojny, czasami aż za spokojny. Nie pił, jak to w zwyczaju miejscowych mężczyzn często bywało. Kochał swoją żonę i szanował. Rozumiał jej potrzeby. Uciszał dzieci, kiedy pochylała się nad książką, a czytać lubiła bardzo.
Nie żałowała swojego losu. Nie skarżyła się na nic, ale w sercu jej była ciągle niedokończona opowieść... Po latach, kiedy pierwsza córka wychodziła za mąż, kiedy przygotowane było wesele, zaproszeni goście, w przeddzień ślubu powiedziała jej, że jeśli nie jest pewna swojej decyzji, może wszystko odwołać. Niech na nic nie zważa, jeśli nie jest pewna...
Dzieci to była jej radość i duma. Każde kolejne rodzone w bólu, ale kochane... Najpierw urodziły się trzy dziewczynki. Najmłodsza, mając osiem miesięcy zachorowała, a że  była mroźna zima, drogi nieprzejezdne, doktor nie dotarł na czas... Ojciec stolarz sprostał najtrudniejszemu zadaniu w swoim dotychczasowym życiu – wykonał małą trumienkę dla swojego dziecka. 
    Ból na zawsze wyparł z jej serca wszystkie tęsknoty. Kiedy kładła do drewnianej skrzynki kruchą, kochaną istotkę, czuła się wypalona jak garstka popiołu. Kolejne dni, miesiące były udręką. W jej głowie przez chwilę powstała szleńcza myśl, żeby pójść i odkopać białą trumienkę, jeszcze raz spojrzeć na słodką, maleńką twarzyczkę, odgarnąć jasne loczki... Myśl ta jednak tak samo szybko zgasła,  jak i się obudziła. W duszy zbolałej za mało było płomienia na cokolwiek, tym bardziej na szaleństwo.
    A później urodzili się jeszcze chłopcy. Gdy leżała znowu szczęśliwa w połogu z najmłodszym i zachwycała się jego pocieszną buzią, drobnymi rączkami, przyrodnia siostra – nastolatka, która ją odwiedziła, spojrzawszy na noworodka powiedziała, że w życiu nie widziała tak brzydkiego dziecka. 
Ciągle była elegancka, tak jak w młodości. Wyróżniała się na tle wiejskich kobiet w chustach, idąc w niedzielę na mszę świętą ubrana w szarą jesionkę, w stylowym kapeluszu na głowie, z gustowną torebką w ręku. Przy niej powoli kroczył dumny mąż.
Lata mijały, uroda powoli spływała z twarzy. Zdrowie zaczęło szwankować.
Najpierw odeszła sąsiadka, która po długiej, bezlitosnej chorobie, zasnęła snem niespokojnym, ogarniając ostatnim, czułym spojrzeniem swojego najmłodszego synka. Przyszła do niej we śnie tej samej nocy z obietnicą, że niebawem po nią wróci. Obietnicy, jako najlepsza przyjaciółka, dotrzymała.
Kiedy zaczęła na dobre chorować, przygotowała sobie piękną bordową sukienkę z białym kołnierzykiem, eleganckie pantofle i biały, koronkowy szal na tę ostatnią drogę.
I przyszedł moment, kiedy jej czas się skończył, moment niełatwy, bo okupiony cierpieniem, bo zwieńczył ciężką chorobę.
  Jej mąż żył jeszcze kilkanaście lat, pielęgnując w sercu tak drogą mu pamięć o niej.

Babciu, nie możesz tego przeczytać... A może nie musisz czytać, bo po prostu to wszystko wiesz? Twoje dzieci poradziły sobie w życiu. Mają teraz nawet więcej lat niż ty przeżyłaś na tym świecie. Masz sporo wnuków i prawnuków.  Część Twojego rodzeństwa jeszcze żyje. Druga część jest gdzieś tam u Ciebie. Stoi jeszcze Twój rodzinny dom i dom, w którym wychowywałaś dzieci. A w fundamentach pod Waszą zaplanowaną nową siedzibę Dziadek zasadził kwiaty. Jaki to był piękny ogródek! Dbał o niego bardzo, ale o tym to sam Ci powiedział. 
Mnie poznałaś.  Zdążyłyśmy się spotkać, choć tego nie pamiętam. Myślę sobie czasami, czy byłybyśmy przyjaciółkami. Wiele nas łączy. A może mi się tylko tak wydaje?
Odziedziczyłam trochę rzeczy po Tobie – starą maszynę do szycia,  kubek (potłukł się niestety), książki... Twoje ulubione nowele Prusa, Orzeszkowej... Pamiętam, jak mama opowiadała mi historię usłyszaną od Ciebie, jakoby z życia wziętą. Nie minęło dużo czasu, kiedy tę Twoją opowieść przeczytałam w książce. Gdy powiedziałam mamie, że jej „Chatę za wsią” streściłaś, wcale się nie zdziwiła.
Znalazłam kiedyś w szpargałach Dziadka piękny list do Ciebie od Twojej ciotki. Jak wiele musiałaś dla niej znaczyć, skoro nazywała Cię „najukochańszą Córką”, a miała przecież swoje własne córki. To był bardzo ładny list, pełen czułości i pięknie napisany.
Wiesz, im człowiek starszy, tym więcej w jego życiu cienia, tym mocniej odczuwa brak kogoś, czegoś. Poznałam do tej pory wielu wspaniałych ludzi i wielu mam nadzieję jeszcze spotkać, ale żałuję, że z Tobą się tylko minęłam. 





wtorek, 13 maja 2014

Kobieta z wąsem

         W mediach głośno ostatnio o kobiecie z brodą, a ja napiszę o kobiecie z wąsem. Włączyłam dzisiaj, w celu uporządkowania dokumentów, swój stary, ledwo dychający komputer. No i przez przypadek znalazłam wierszyk, który napisałam ładnych parę lat temu. Będąc bardzo młodą dziewczyną, to znaczy trochę młodszą niż teraz (w tym momencie uśmiecham się chytrze, bo czytający mnie nie widzą wcale a wcale, a znajomi z tzw. reala nawet nie domyślają się istnienia tego bloga, więc nikt nie wie, czy jestem bardzo młoda, czy trochę starsza, czuję się zatem owiana tajemnicą:)))), zdarzyło mi się pisać wesołe wierszyki na użytek ścisłego grona przyjaciół z klasy. A były to czasy liceum... Tematem utworów byli zazwyczaj nauczyciele. Te moje próby literackie budziły wesołość i wędrowały po klasie w czasie lekcji. Wiem, to nie było chwalebne, nie były to jednak złośliwe teksty, raczej humorystyczne. Liczyłam się z możliwością przyłapania przez nauczyciela. Na szczęście nigdy nie zaliczyłam wpadki. Być może pedagodzy czasem przymykali oczy na takie incydenty. Raz dostałam zamówienie od klasy na wiersz na cześć wychowawcy z okazji Dnia Nauczyciela. Kiedy dostał go do rąk, był bardzo wzruszony. Wiem, że oprawił go sobie w ramki. Ciekawa jestem, czy to moje dzieło przetrwało...
Czasami pisałam wierszyki (bo nie wiersze, choć na takie też się siliłam, ale bardziej prozaiczna jestem niż poetycka:)), inspirując się codziennością - spotkanymi ludźmi, emocjami... I kiedyś, byłam już pewnie studentką, ujrzałam taką parę: ona piękna, postawna, kokieteryjna, z dość wyraźnym meszkiem nad górną wargą, a on raczej przystojny, ale to nieistotne. Natychmiast w mojej głowie urodziły się słowa, które szybko zapisałam na kartce (a kartki i długopisy zawsze miałam na podorędziu):

Kobietę z wąsem znam!
Ach! Mówię wam!
Co za wamp!
Te biodra, wargi i ten głos...
To wprost w męskiego serca cios.
Gdy tylko zbyt urośnie wąs,
Ona go szast,
Jak zbędny chwast.
A obok niej wciąż wierny mąż
(co sam by chciał mieć taki wąs).
Ona mu mówi tak i tak.
On w rytm jej głosu robi pląs,
On na jej rozkaz robi przysiad,
On się uśmiecha na jej znak.
Ach, co za kobieta!
Co za wąs!
A pod tym wąsem usta jak
Cudne korale.
Słodkich delicji mają smak.
Na nich jak lukier
Śliczny dąs.
Kiedy się gniewa, 
Jest jak burza –
Groźna, spieniona i...
Taka duża.
Kiedy zaś kocha, jest jak słoń,
Bo namiętności jest w niej toń.
Ach! Co za kobieta!
Co za wąs!
Ja chciałbym  z nią tak sam na sam.
Jak mucha usiąść na jej ciele.
I leżeć tak. Ach! Mówię wam!
Ja przecież nie chcę wcale wiele.
Pociągnąć tylko ją za wąs...
Spić z ust jej słodkich śliczny dąs...
A potem niechaj zwali mnie,
Niech zdusi jak malutką muchę,
Niech sponiewiera, stopą zgniecie,
Uczyni prochem, biednym duchem...
Szczęśliwy będę, jak jej mąż!
Chcę tylko złapać za ten wąs!!!

Tekst został napisany z perspektywy mężczyzny oczywiście.  Jednej tylko koleżance go przeczytałam. Pośmiałyśmy się i tak zostało. Jak już dorobiłam się komputera, to go przepisałam z sentymentu. Zaległ na twardym dysku na lata i się odnalazł, żeby pokazać chyba, że mały urwis był ze mnie. Teraz nie napisałabym czegoś takiego - nie ta fantazja i wąsik u kobiety już mnie nie bawi. Prób literackich zaprzestałam. Tylko jeszcze raz na studiach, ale już pod przymusem, bo tego ode mnie wymagano na zajęciach, stworzyłam pastisze, czyli utwory naśladowcze. Napisałam balladę a'la młody Mickiewicz i krótki tekst naśladujący prozę Brunona Schulza. Pamiętam, że pani doktor bardzo się podobało, ale nic nie zachowało się dla potomnych.
No i teraz ten blog. Zdaję sobie sprawę z niedociągnięć, ale te moje pisaninki to swoista autoterapia, sprawiają mi coraz więcej przyjemności, a jak widzę, że tu zaglądacie, to w ogóle jest mi bardzo miło.

niedziela, 11 maja 2014

Królowa Kentu i ja

             Królowa Kentu to jedna z bohaterek książki Jerzego Pilcha "Pod Mocnym Aniołem". Filmu jeszcze nie oglądałam, ale po książkę sięgnęłam ostatnio po raz wtóry. No i tak podczytywałam sobie w wolnych chwilach, aż dotarłam właśnie do niej, do Królowej Kentu. Jak łatwo się domyślić, ma ona problem a alkoholem, problem na tyle duży, że przebywać musi na oddziale deliryków. A z czegóż to wynika ów problem? Ano z nieśmiałości. Królowa pewnego dnia odkryła, że po małym kieliszeczku likieru miętowego robi się śmiała, lęki znikają, więc coraz częściej pozwala sobie na te stosunkowo małe dawki alkoholu. Oczywiście z czasem je zwiększa. Nię będę jednak streszczać jej historii, bo nie to było moim zamysłem. Chciałabym poruszyć problem nieśmiałości, który dotyka także mnie. Całe szczęście, że nie wpadłam nigdy na ten pomysł, żeby dodać sobie animuszu alkoholem, bo być może żyłabym jak Królowa Kentu, a znam takie, nie osobiście wprawdzie, ale z widzenia. Jedna nawet zasłużyła sobie na miano królowej wśród swoich towarzyszy.
       Pamiętam, że zawsze w szkole  miałam dylematy, podnieść rękę czy też nie... A jak człowiek nieśmiały to i zestresowany, i brak mu pewności siebie. Jako koszmar przypominam sobie scenę z obrony pracy magisterskiej. Ja, elegancko ubrana i świetnie przygotowana, usiadłam przed szanowną komisją. Dostałam pytania,  zaczęłam mówić i nagle... blokada. W głowie pustka, za chwilę panika.Widziałam wpatrzone we mnie uporczywie oczy. Jeden z członków komisji, chcąc mi pomóc, zaczął robić gesty przypominające poruszające się koła. Na szczęście to pomogło. Widząc jego dobrą wolę i życzliwość, ruszyłam do przodu. Obroniłam się na piątkę, ale stresu było przy tym co niemiara.
Niełatwo jest mi nawiązywać nowe kontakty. Nigdy pierwsza nie próbuję zadzierzgnąć znajomości. A jeśli ktoś do mnie zagada, długo  jestem nieufna. Niektórzy uznają to za cnotę, inni myślą, że to wyniosłość.
       W  świecie wirtualnym ten problem znika. Schowana za pseudonimem nie mam problemu z opowiadaniem o sobie, oczywiście w wyznaczonych przez mnie granicach.
  Próbuję walczyć z tą swoją nieśmiałością. Nawet zawód taki sobie wybrałam, że nie ma w nim na nią miejsca. Profesja moja opiera się na kontaktach z ludźmi. I to bardzo.
  Taka już jestem. Wiem, że nieśmiałość ogranicza. Wiąże się z ostrożnością, owszem, ale też powoduje kompleksy. Własciwie to ona wynika z kompleksów, a więc je pogłębia.
        Nie chciałabym, aby moje dzieci były nieśmiałe, dlatego zachęcam je do wyrażania własnego zdania. Pozwalam na to, aby czasem były niegrzeczne, aby mogły mnie przekonać do swoich racji. Pozwalam na uczestnictwo w rozmowach dorosłych, oczywiście w granicach rozsądku. Staram się, aby bywały w różnych miejscach i poznawały nowych ludzi.
Moje dzieci mają towarzyskiego, otwartego na ludzi ojca, ale zdaję sobie sprawę, że czerpią też przykład ze mnie. Chcę, aby moje dziewczynki nie były potulne, grzeczne, dobrze ułożone, tak jak ja.  Chcę, aby umiały się bronić, a nieśmiałość to też w jakimś sensie bezbronność. Pragnę, aby były silne i mądre i aby Królowa Kentu była dla nich czystą abstrakcją, bo we mnie budzi zrozumienie.

poniedziałek, 5 maja 2014

Pokory mi brak (?)

      Nigdy nie miał samochodu. Nie potrzebował. Zresztą skąd tyle pieniędzy wziąć na auto? Rower wystarczył. Do sklepu niedaleko, ot, może kilometr, dwa. To naprawdę blisko. I droga ładna. Z podwórka widać drewnianą kaplicę z Matką Boską. Latem ściągają tu pielgrzymki. Kiedyś lubił tam chodzić, bo drzew pełno i cienia, i kwiatów. Kobiety ze wsi urządziły wśród drzew małe ogródki na chwałę Matki Przenajświętszej. Rozparcelowały ziemię przy kaplicy i prześcigają się tylko, która piękniej zagospodaruje swój kawałek. I sadzą różności: tulipany, bratki, konwalie, margerytki, nasturcje, piwonie... Paprocie wysiewają się same. Obok tryska cudowne źródełko. Za kaplicą droga biegnie przez pola koło cmentarza. Tu też spokój. I zielono, i cicho... Wiatr tańczy między grobami cichutko, delikatnie. Nie budzi nikogo. Niedaleko w olszynie jest cmentarz samobójców i dzieci nieochrzczonych. Kiedyś i tam chowano ludzi, teraz lepsze czasy dla nieszczęśników. Wszyscy odnajdują spokój na wspólnym cmentarzu.
Nie bał się mieszkać na odludziu, w bliskim sąsiedztwie cmentarza. A czego to się bać? Słyszał różne historie, jak to na drodze ktoś kogoś spotkał, a potem napotkany rozpływał się we mgle, i o psie bez głowy, który biegał po lesie. Sam, tego nie widział. Słyszał wieczorami, jak drzewa dziwnie skrzypiały, jakby rozmawiały ze sobą, ale to chyba normalne. Zapukał też ktoś kiedyś w nocy. Gdy otworzył drzwi, nie było nikogo. Może ktoś się pomylił, może i dusza zbłąkana... Kto wie... Nigdy mu jednak te dusze nie dokuczyły. To czego się bać?
Za cmentarzem to już prosto do wsi i do sklepu. Wszyscy pytają, jak mu się tam wiedzie, co słychać. Odpowiada grzecznie i jedzie dalej. Kupuje, co trzeba, chleb, kiełbasę, masło, czasem i wódkę, i z powrotem do domu, do swojej samotni. Wyciąga stare gazety, zapala papierosa i rozpływa się w ciszy. Jest jedynym stróżem tego świata, do którego przynależy. Tu się urodził, tu został i nigdzie już nie wyruszy, bo tacy jak on przyjmują swój los pokornie, nie biorą się z życiem za bary, nie walczą, nie poszukują. Płyną przez życie tak, jak prąd ich porwie.
Może to sposób na szczęście? Znam takich, co przyjmują wszystko, co los da, i życie ich byle jakie. Niektórzy zaś na podobnych zasadach funkcjonują doskonale. Czasami człowiek walczy i ciężką pracą zdobywa szczyty. Bywa i tak, że żyły z siebie wypruwa, a do tego ma wielki talent i nic, nic z tego nie wynika.
      A ja? Ja nie potrafię czekać, nie mam cierpliwości za grosz. I pokory mi brak. Tak bardzo brak pokory, którą inni miewają w nadmiarze.
      Kiedy pojadę na cmentarz, na groby dziadków, pradziadków, odwiedzę na pewną wiejską kaplicę pod lasem, gdzie źródło cudowne bije. Dawno tam nie byłam, a ciekawa jestem, czy ujrzę jeszcze przechadzającego się za płotem po swoim obejściu starego  człowieka, który mieszka tam samotnie.
     

piątek, 2 maja 2014

Wycieczka

Po pierwszym majowym dniu aż nogi bolą. Spędziliśmy go w Biebrzańskim Parku Narodowym. A tam bagna, motyle, ptaki... A tam żaby rechoczą tak głośno... Na kładce trzeba uważać, aby nie zdeptać jaszczurki, bo lubią wygrzewać się na słońcu. Nietrudno znaleźć ślady bytności bobrów.
Przepięknie!







 Gniazdo remiza. Ptaszek siedział na gałęzi, ale na zdjęciu go nie wdać.

 Poniżej jaszczurka bez ogona.
Ten wypad nad Biebrzę pozwolił mi się przenieść w myślach do czasów dzieciństwa spędzonego na podlaskiej wsi, gdzie wieczorami jeże po ulicy biegały i nietoperze latały tak nisko, że dzieciaki bały się, żeby nie wplątały się we włosy. Do tej pory nie wiem, czy te sympatyczne ssaki mają taki zwyczaj. Mieszkałam w otoczeniu lasów, więc nietrudno było spotkać różne zwierzęta. Zdarzało mi się widywać ogromne łosie, sarny, zające. Pamiętam duże stado dzików, które przebiegało z jednego lasu do drugiego. Na polach biegały chmary kuropatw. Znałam miejsca w lesie, gdzie było mnóstwo lisich nor. I wielką sowę widziałam na lipie rosnącej koło domu. No i rośliny... Dzikie róże, pokrzywy, zioła wszelakie... Świat przyrody widziany oczami dziecka był niezwykle bogaty, tajemniczy i interesujący. Zapewne o wiele bogatszy niż w rzeczywistości, bo dzieci mają tendencję do wyolbrzymiania wszystkiego.
A teraz, żeby poobcować z przyrodą, trzeba jechać na wycieczkę. Ale i tak warto!
Wspominałam dziś też moje przyjaciółki z dzieciństwa. Gdzie jesteście i z których stron patrzycie na gwiazdy, które kiedyś razem obserwowałyśmy, narażając rodziców na utratę cierpliwości, tak szwendając się wieczorami? Czy w ogóle patrzycie jeszcze na gwiazdy?