Ola
nie chodziła do przedszkola, do szkoły też nie. Takie były czasy.
Nauczyła się jednak pisać, czytać, liczyć, bo uważała, że to
wstyd być analfabetką. Hoże, urocze dziewczątko jak młody
koziołek skakało po łąkach, zrywało polne kwiaty, słuchało
śpiewu ptasząt, chłonęło całym swym jestestwem piękno
świata... Długie warkocze podskakiwały na plecach, fartuszek
furczał od rana, bo to dziecko nie umiało długo siedzieć w
miejscu. Siwy Pan Bóg uśmiechał się dobrotliwie do jej piosenek,
do tego wiecznego głodu wrażeń, do nieustającej chęci poznania.
Pewnego dnia do wsi zajechał tabor Cyganów. Nie
zdarzało się to często, bo wieś leżała na uboczu. Smagłe
Cyganki rozpierzchły się wśród domów. Ich kędzierzawi mężczyźni
rozglądali się wokół leniwie. Gospodynie na gwałt zaczęły
łapać kury do kurnika, niektóre jednak już trafiły do
złodziejskich toreb, pod fartuchy czarnowłosych wróżbitek. Na Oli
najazd ten wywarł ogromne wrażenie. Patrzyła z ciekawością na
egzotycznych jej ludzi, choć trochę się ich bała, bo słyszała o
nich różne dziwne opowieści. Podeszła do niej stara Cyganka i
chwyciła ją za rękę, śpiewnie wołając: "Cyganka prawdę
ci powie". Wpatrywała się długo w tę małą, zgrabną dłoń,
a potem zamknęła ją w swojej dłoni. Dziewczynie wydało się, że
oczy kobiety zrobiły się czarne jak smoła. " Przed tobą dużo
radości, ale widzę też cierpienia" - przepowiedziała jej to,
co wpisane jest w każdy los i chciała odejść, ale Ola ze
śmiechem ją zatrzymała. Pobiegła do domu po placki z obiadu, bo
nie chciała, aby kobieta odeszła z niczym, bo niczego nie żądała
za wróżbę. Cyganka podziękowała pięknie, a potem wskazała na
młodą jabłoń przed domem i rzekła: "Widzisz, panienko, jak
pięknie rośnie? Za kilka lat będzie silniejsza i większa,
przetrwa deszcze, burze, ale wiatry jej złamią konary. Komu
poskarży się biedne drzewo? Bogu jedynie. I dalej tu będzie stać.
Taki los. I bez kart to widzę. A ty długo żyć będziesz".
Staruszka odeszła powoli, a dziewczyna spokojnie wróciła do domu.
Nigdy nie wierzyła w cygańskie wróżby, ale ta jabłoń... Czy to
o niej?
Jej urok wywierał duże wrażenie na dzielnych
chłopcach ze wsi. Otaczał ją spory krąg adoratorów. Błękitne
oczy śmiały się tylko do jednego.
Wyprawiono huczne wesele, a po nim rozpoczęły się
trudy i znoje. Wstawała wcześnie rano ze wschodem słońca i szła
pracowicie do jego zachodu. I tak przez całe życie, i tak po jego
kres.
Wieczorami szyła, haftowała, dziergała, a potem
patrzyła na gwiazdy. Zachwycały ją te nocne świecidełka,
dalekie, nieosiągalne i piękne, jak błyskotki, które widziała w
sklepie, a których nie śmiała pragnąć.
Zaczęły rodzić się dzieci. Każde kolejne było dla
niej cudem. Wpatrywała się w nie zachłannie, całowała maleńkie
stópki, gładziła jedwabiste kędziorki. Pracy miała coraz więcej,
lecz zapału jej nie ubywało. Uśmiechała się codziennie do
świata, a świat posyłał jej swoje pocałunki, maleńkie radości,
które niegdyś wypełniały jej dzieciństwo, muśnięcie wiatru,
zapach kwiatów, ptasią muzykę...
Wybiegła raz z chałupy na łąkę, na chwilę. Wracała
szybko z naręczami krwawnika, które chciała zasuszyć. Zastała
groźną ciszę, przestraszone oczy dzieci, milczących sąsiadów.
Rozglądała się dokoła w panice, powoli zaczynała rozumieć to,
co do niej mówiono, zostałą wdową, wdową z siódemką dzieci.
Rozpacz minęła szybko, trzeba było wziąć się w
garść i już. Pozostał jednak głuchy, otępiający ból, z którym
zmagała się wiele lat. Twierdziła, że przez rok od śmierci męża,
widywała się z nim jeszcze. Wracał do domu, aby jej doradzić,
wysłuchać. Czy to były sny, czy prawda, czy też rojenia
pogrążonej w żalu i smutku duszy, nie wiem.
Teraz pracować musiała za dwoje, i dzieci wychować za
dwoje, wszystko już za dwoje... Niebieskie oczy wyblakły nieco, ale
powoli znowu zaczęły spoglądać ku słońcu. Dzieci rosły,
zaczęły pomagać w domu. Przekazała im wszystko, co sama umiała.
Ciężka praca była ich chlebem powszednim.
Jak przetrwali wojnę i co było potem, tego nie wiem,
bo nie chciała mówić o tych najstraszniejszych czasach. Z
pewnością wiele łez popłynęło w samotności do poduszki, łez,
których dzieci nie widziały. Dla nich starała się być zawsze
spokojna i pewna swoich decyzji. Dla nich miała oblicze łagodne i
delikatny uśmiech.
W
ciężkich chwilach pomagała modlitwa. Jak każdy z nas potrzebowała
przyjaciela, który wysłucha, wesprze, a zaufać mogła tylko Bogu.
Zawsze miała przy sobie różaniec i książeczkę z modlitwami św.
Brygidy.
Dzieci poukładały sobie życie. Dziewczęta słynęły
z urody, tak twierdzi do dziś zięć Oli. Szybko powychodziły za
mąż, zabierając z domu kufry posażne. Odziedziczyłam jeden z
nich. Chłopcy pozakładali rodziny. Wydawało się, że czeka ją
spokojne, długie życie u boku jednej z córek. W końcu mogła też
odpocząć, ale nie potrafiła. Nadal wstawała o świcie i krzątała
się po kuchni, po obejściu.
I
rzeczywiście, żyła długo, ale nie do końca spokojnie. Czworo jej
dzieci umarło przed nią. Tak jak kiedyś cieszyła się z ich
narodzin, tak teraz rozpaczała po każdej kolejnej śmierci.
Pamiętam jej ostatnie odwiedziny u nas. Wstałam rano,
a ona już była. Przyjechała poprzedniego dnia wieczorem. Stała
taka maleńka, w koszuli nocnej i czesała włosy. Miała je długie,
siwe, do podłogi. Zaplatała je w warkocz i układała w zgrabny
koczek. Wtykała w niego jakieś kościane grzebyki, szpilki. Potem
się ubrała, na ramiona zarzuciła chustę i zabrała się do
obierania ziemniaków. Cały czas coś opowiadała. Miała bardzo
miły głos. Jej twarz pokrywała siateczka zmarszczek, ale były to
piękne zmarszczki, takie od uśmiechów. Była babuleńką z bajki.
Jakiś czas potem Ola umarła. Pochowana została w
habicie zakonnym. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że należała do
Franciszkańskiego Zakonu Świeckich. W dzień pogrzebu była piękna
pogoda, niebo rozpromienione, bo przyjęło do siebie bardzo dobrego
człowieka, chyba najlepszego, jakiego znałam.
A
niedługo potem odszedł też jej piąty syn. Tym razem jednak pewnie
się radowała, bo jego śmierć już nie była dla niej rozstaniem.
Oleńko, bzowa babuleńko, Roszpunko siwiuteńka, mrówko
pracowita, Prababciu moja,Twój obraz zaciera mi się już w pamięci.
Pieczołowicie przechowuję jednak strzępki wspomnień i przekazuję
je dalej. Chcę, żeby moje dzieci wiedziały, jaka byłaś dzielna,
żeby mogły być dumne z Ciebie, ze swoich korzeni.
Kiedyś jeszcze pogadamy sobie, kochana, jak kobieta z
kobietą...
Co za wzruszjace wspomnienie. Nie moglam sie oderwac...
OdpowiedzUsuńMoja prababacie pamietam, jak przez mgle.Ale wiem, ze wnuki ja uwielbialy:)
Tez miala dlugie wlosy i zamaszyste slaskie kiecki i fartuchy, ktore przechowywala w skrzyniach posaznych. Niestety-zadnej pamiatki po niej nie mam.
Dziękuję:) Takie wspomnienia są bardzo cenne, nawet jęśli są niewyraźne. Pozdrawiam:)
UsuńPrzepiękne słowa, tyle w nich miłości. Nie znałam żadnej z moich babć, nie pamiętam. Mam tylko wspomnienie chleba pieczonego w chrzanowych liściach i strumyka, w którym brodziłam. Niewiele...
OdpowiedzUsuńDziękuję, Hano:) Babcie, dziadkowie to ważne osoby dla dziecka. Przykro mi, że nie znałaś swoich.
UsuńI dzięki Tobie poczułam, że sama miałam dużo szczęścia, bo dotąd to wydawało mi się oczywiste, że dziadkowie byli w moim życiu, nie doceniałam tego.
UsuńCzy ja zawsze muszę u ciebie płakać?? Bardzo mnie wzruszają takie wspomnienia i wzrusza mnie to, że chcesz je przekazać swoim dziewczynkom, żeby miały tą ciągłość pokoleń i wiedziały skąd się wzięły... Takie wspomnienia trzeba pielęgnować, dbać o nie, żeby nie przepadły w niepamięci.
OdpowiedzUsuńJa mam wspomnienia tylko o jednej babci, druga zmarła jak mój Tato był małym chłopcem, a o prababciach to niestety nie wiem kompletnie NIC i bardzo mi z tego powodu przykro... A dziadków też nie znałam, obaj zmarli jak rodzice byli dziećmi.
Mika, to może ze mną jest coś nie tak, że ja się tak grzebię w przeszłości, zamiast pisać o wesołościach? Ostatnio tak jakoś szczególnie wspominam tych, z którymi już nie mogę pogadać, a bardzo bym chciała. I tak myślę sobie, że dziewczynki będą chciały to sobie kiedyś przeczytać.
UsuńTo smutne, że pamiętasz tylko jedną babcię.
Kalipso, Twoja przeszłość nie jest smutna przecież. Masz piękne wspomnienia i zawsze warto w nich pogrzebać. Sama pogrzebałabym chętnie, jednak niewiele wiem, a nie mam dość determinacji, aby szukać po archiwach. Wiem trochę o dziadkach, ich rodzeństwie, ciotkach, ale już o pradziadkach nie wiem praktycznie nic. Dlatego zawsze warto do tego wracać, dopóki można jeszcze kogoś przepytać i skłonić do wspomnień. To bezcenne.
OdpowiedzUsuńA tych ludzi, którzy jeszcze cokolwiek wiedzą, jest bardzo mało...
OdpowiedzUsuńI dlatego trzeba z nimi już teraz rozmawiać, zapisywać, nagrywać. Za chwilę może być za późno.
UsuńTrochę namieszałam Ci w powieści, ale się poprawiłam:) Jeszcze tu zajrzę:)
OdpowiedzUsuńCieszę się bardzo:) zapraszam:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za makowy komentarz, w wolnej chwili zapraszam na czereśnie:)
UsuńDzięki:) Czereśnie czytałam tak na szybko, a dziś sobie przeczytam spokojnie, bo to bardzo ciekawy, piękny post:)
UsuńPiękne wspomnienie i wzruszające.Miłego dnia.
OdpowiedzUsuńhttp://agatuszka75.blogspot.com/
Dziękuję:) Wzajemnie:)
UsuńWitaj, wzruszające i piękne. Warto znać swoich przodków, warto znać swoje korzenie, a jeszcze jak można coś ocalić od zapomnienia, to warto ratować każde wspomnienia, przedmioty, domy. Takie domy z duszą są najpiękniejsze, wiem coś o tym :) Pozdrawiam Monika
OdpowiedzUsuńDziękuję, Moniko, że zawitałaś do mnie:) Odkrywanie swoich przodków, to jak dokopowanie się do fundamentów takiego domu z duszą, a fundamenty to przecież podstawa, są najważniejsze:)
OdpowiedzUsuńJa też lubię domy z duszą, przedmioty z historią... Pozdrawiam Cię serdecznie:)