Pierwsze
promienie wiosennego słońca wpadły przez okno. Wyjrzała spod
pierzyny. Kot wskoczył na łóżko. Jego oczy, dzikie i chytre
wpatrywały się w nią badawczo.
- Wstaję, wstaję...
Mogłeś coś sobie upolować. Robisz się leniwy.
Wstając, potknęła
się o własne buty. Założyła je szybko, bo podłoga była zimna.
Podeszła do kuchni. Wlała wody do okopconego czajnika. Zaczęła
łamać gałązki na rozpałkę. Po chwili płonął ogień. Później
pokroiła chleb, otworzyła słoik z dżemem porzeczkowym,
rozpakowała wędzoną rybę. Pochyliła głowę nad swoim
śniadaniem.
Kiedyś przy stole w
kuchni siadało ich siedmioro. To było jeszcze w Chicago, gdzie się
urodziła. Była najmłodszą i jedyną córką urodzoną w Ameryce.
Rodzicom nie wiodło się najlepiej na emigracji. Odżywiali się
zatem skromnie. Marzyła o czekoladzie, marzyła o lalce, marzyła o
własnym łóżku, na którym mogłaby się wyciągnąć swobodnie,
wyprostować nogi. Poza marzeniami niewiele pamiętała z tego
okresu.
Wrócili do Polski,
bez braci bliźniaków, którzy długo chorowali i nagle znikli.
Matka powiedziała, że wyzdrowieli i gdzieś pobiegli, ale kiedyś
wrócą.
Wtedy była strasznie
zła na braci, że odeszli bez słowa pożegnania, że nie pomogli
rodzicom, że mamusia przez nich płakała. A oni przecież nie
mogli, ich już nie było...
W domu była nędza,
dlatego Helenę wysłali na służbę. Miała wtedy osiem lat. Kazali
jej ganiać krowy na pole. Wiosną i jesienią o świcie było
chłodno, a ona chodziła boso. Biegała po zimnej rosie, czasami
wkładała nogi w ciepłe krowie placki. Wieczorami razem z innymi
dziećmi, które dzieliły jej los, rozpalała ognisko. Piekła przy
nim kartofle. Ach, jakie były smaczne...
W domu Państwa
czasami musiała gotować. Nie sięgała do kuchennego blatu, więc
podstawiała sobie stołek. Pewnego razu zrobiła pranie. Bardzo się
starała. Wykrochmaliła nawet chustki do nosa i skarpetki. Kiedy
Pani to zobaczyła, zabroniła jej prać.
Hmm... Musiała
chodzić do szkoły. Trzy kilometry przez las. Droga była
wspaniała... Tylko ta nauka... Nauczyciel często bił dzieci. Miał
skórzany pas. Kiedy raz wróciła do domu z czerwoną, piekącą
pręgą, postanowiła skończyć edukację. Zawzięła się. Cały
miesiąc podczas lekcji ukrywała się w lesie. W końcu oznajmiła
rodzicom, że dość ma nauki. Nie zmuszali jej do niczego. Udało
jej się skończyć trzy klasy. Tyle wystarczyło, żeby nauczyć się
pisać i czytać.
Kiedy spotkała Heńka,
myślała, że tak już musi być, skoro los postawił na jej drodze
tego mężczyznę, to ona nie może się niczemu sprzeciwiać.
Pobrali się. Miała szczęście. Mąż jej nie bił, pił
umiarkowanie, był wesoły.
Martwiła się, że
nie mieli dzieci. Lekarze wzruszali ramionami. Nie byli w stanie nic
zrobić. Pomyślała, że może to i lepiej, może ona się nie
nadaje... Wtedy zachorowała. Wyrósł jej guz na piersi, czekała ją
operacja. Leżała na szpitalnym łóżku, wpatrzona w sufit modliła
się żarliwie, jak nigdy.
Wtedy jeszcze była
piękna. Do tej pory przechowywała jak relikwię ślubne zdjęcie.
Patrzyła ze zdumieniem na uśmiechniętą brunetkę o delikatnych
rysach twarzy, z oczami błyszczącymi radością. Czy ona to ja? –
pytała samą siebie. Teraz to nawet unikała patrzenia w lustro.
Bała się tej twarzy czarnej, twarzy zniszczonej, pomarszczonej.
Kiedy Heniek przyszedł
do niej tuż przed operacją, chwyciła go za szyję, krzyczała,
żeby ją zabrał do domu, że nie chce... Nie powiedział ani słowa,
otulił ją swoją marynarką i wyniósł ze szpitala.
Pierś nadal bolała.
Starała się o ty nie myśleć. Po jakimś czasie guz zniknął.
Pracowali ciężko.
Mieszkali w wynajętych mieszkaniach. Ona doiła krowy, on uprawiał
pole.
Gdy zachorował, była
jeszcze młoda. Zaczął odczuwać dziwne bóle w stopach, później
w kolanach. Uskarżał się na nie mocno. W szpitalu obcięto mu obie
nogi. Te nogi obcięte, niegdyś silne, umięśnione, bolały go
bardzo. Ją zresztą też. Doszła do wniosku, że to, czego nie ma,
boli najbardziej. Nauczyła go jeździć na wózku inwalidzkim,
nauczyła go żyć na nowo. Była dobrą nauczycielką, chociaż
miała tylko trzy klasy. Kiedy zrozumiał, że tak trzeba, umarł.
Była to śmierć nagła i bolesna.
Heńka już nie było.
Chodziła nadal do pracy. Późno wracała do domu, pustego, zimnego
i nieswojego. Nie interesowali jej inni mężczyźni. Uroda spływała
z niej jak deszcz. Zestarzała się przy obcych krowach, świniach,
ciężkiej pracy.
Gdy dostała emeryturę, poczuła się
niepotrzebna. Postanowiła wrócić do rodzinnego domu, chociaż
wiedziała, że nikogo tam nie zastanie. Wszyscy poszli śladami
braci bliźniaków, którzy zginęli jej z oczu w Ameryce.
Dom zamknięty był na kłódkę. Jego
właścicielami byli obcy ludzie. Pozwolili jej trochę w nim
pomieszkać, lecz po pierwszej kłótni kazali się wynosić.
Piła. Bo co miała robić? Nędzna
emerytura starczała jedynie na wódkę, która nie była droga. Po
kilku kieliszkach płakała, po kilkunastu nie pamiętała o
samotności. W takich chwilach miała czasami nawet towarzystwo,
podobnych jak ona nieszczęśników. Jeden z nich użyczył jej kąta.
Po roku nabawił się marskości wątroby. Był kolejną osobą,
która jej uciekła.
Często urządzała sobie spacery do
lasu. Brała ze sobą kanapki, sok własnej roboty, okulary, bo wzrok
się popsuł. Zbierała, jagody, maliny i grzyby. W domu robiła z
nich później przetwory albo suszyła.
Kochała
las, woń igliwia, smukłość brzóz i miękkość mchu. Często
siadała pod drzewem i napawała się wywołującym u niej silne
wrażenia widokiem majestatycznych drzew, głębokiej zieleni,
drżących liści. Czuła, że jest kawałkiem wyrwanym bez sensu z
ciała lasu. To uczucie było tak silne, że aż czuła ból i
niepokój. Przytulała się wtedy mocno do ziemi, szukając ukojenia,
zagrabiała palcami ściółkę i przyciskała ją do twarzy.
Miała
rodzinę. Jej krewni mieszkali w tej samej wsi. Nie mogła jednak
liczyć na pomoc od nich, bo oni sami oczekiwali pomocy.
Zmarła
samotnie.
Po co o
niej piszę? Bo istniała naprawdę. Nosiła na głowie turban,
powłóczyste spódnice i cygańskie kolczyki. Była barwnym ptakiem
na tle konserwatywnych mieszkańców wsi. Piszę o niej, bo prosiła
mnie kiedyś, żebym była przy niej, przy trumnie, kiedy będą ją
chować, a ja nie wiedziałam o jej śmierci. A prosiła mnie po to,
bo chciała mieć kogoś bliskiego przy sobie w tej chwili, kiedy
zgromadzą się wokół ludzie, którzy ranili ją kiedyś złym słowem. Człowieka starego i samotnego zranić jest bardzo łatwo, a we wsi było dużo takich, co to nie zwracali uwagi na konwenanse. Pamiętam też, że wiele razy święta spędzała w domu moich rodziców, którzy nie chcieli, żeby w takie dni była sama. Kiedyś, będąc dzieckiem, poszłam do niej, aby zaprosić ją na wigilię, a
ona otworzyła mi drzwi, płacząc.
Nie wiem, gdzie jest
pochowana.
Piszę o
niej, bo boli mnie przemijanie. Po tym życiu nie ma już śladu,
zburzono nawet dom, w którym mieszkała ta moja sąsiadka. Nikt jej
nie wspomina, nikt nie pamięta. A ja czuję, że powinnam pamiętać,
bo mnie o coś prosiła, coś, czego nie spełniłam. Żal mi
straconego potencjału. Może w innym czasie, innym miejscu, wśród
innych ludzi... Byłoby inaczej...
Kalipso, jak pięknie piszesz, popłakałam się...
OdpowiedzUsuńJak dobrze, że trafiłaś do naszego Kurnika a ja do ciebie...
Książeczka - brak mi słów.
Dziękuję. Bardzo się się cieszę, że Ci się podobało. Ja płakałam, jak pisałam ten post. Nigdy wcześniej nikomu o tych emocjach opisanych nie mówiłam, a gdzieś to we mnie głęboko tkwi. No i miło mi ogromnie, że zajrzałaś tu mnie, bo ja u Ciebie na pewno zostanę:)
OdpowiedzUsuńWiesz, wydaje mi się, że takie pisanie porządkuje myśli i emocje, które w nas tkwią. Jak zaczynasz pisać, to jakoś to oswajasz, nazywasz i potem chyba jest łatwiej, Trzymanie wszystkiego w środku czasem źle się kończy, jakieś ujście musi być.
UsuńCieszę się bardzo, że u nas zostaniesz (piszemy bloga na spółkę z Haną), zobaczysz, jest fajnie:))) A czasem kompletnie odjazdowo:)))
I chyba właśnie po to ten blog, żeby ujście było. Wiem, że u Was jest fajnie i że piszecie z Haną. Tak szybko pisałam, bo miałam tylko chwilę wolną, że się pomyliłam, ale to się nie powtórzy:)))
Usuńwdzięczność, to słowo czasem wprawia mnie w zakłopotanie. kiedy ktoś mi się chce odwdzięczyć. nawet nie tyle chce, co musi. bo skoro mu pomogłam, to koniecznie musi mi się odwdzięczyć, inaczej będzie miał uwierający go dług. a dla mnie jest tak, jak by ten ktoś kierował się w życiu regułami, których sens mi się wymyka. dla mnie wdzięczność to jest to, co czuję teraz. jestem Ci wdzięczna, że opisałaś tę historię, i że zrobiłaś to tak pięknie. dziękuję!
OdpowiedzUsuńtempo giusto
Tempo, a ja Ci jestem wdzięczna za te słowa. Wzruszyłam się:*
UsuńMyślę sobie czasem o tej mojej sąsiadce. Dom, w którym mieszkała został dawno zburzony, ale zostały jeszcze fundamenty i chaszcze w tym miejscu, resztki pieca. Kiedy przyjeżdżam do rodziców, widzę je. Smutek zieje z tego miejsca opuszczonego.
Dzięki Tobie przeczytałam ten post chyba po raz pierwszy od czasu opublikowania, bo zazwyczaj nie lubię czytać tego, co napisałam. Zawsze czuję jakieś takie zawstydzenie:)