Pada od
rana. Zieleń zgniła, poszarzała, zżółkła... Jest ciężka od
wilgoci, nasączona nią jak gąbka. Obślizgła, uwalana szlamem
gąbka. Drzewa za oknem chwieją się, dźwigając swoje ciężkie,
choć rzednące już na czubkach czapy. A deszcz je rosi, pielęgnuje
wilgoć czarną, która pełznie strugami spomiędzy konarów, spada
na ziemię, a potem w nią wsiąka. Potrafi ona zagnieździć się w
zakamarkach, przeczekać i urodzić pleśń puszystą, srebrzystą,
miękką i przebiegłą.
I takie
ponure te drzewa... A wiatr porywa je do tańca. Dmucha w splątane,
mokre gałęzie, czochra je jeszcze bardziej, a one wiją się niczym
węże na głowie Gorgony. Niemal słyszę ich syk.
Wszystko
nabrzmiałe jest od wilgoci, chmury, powietrze, drzewa, ziemia.
Wciągam tę wilgoć do płuc głęboko. Zapach ma przyjemny,
deszczowy, ziemny. Zaciągam się mocno, jak dymem z papierosa.
Marznę. Dobrze, że w każdej chwili mogę zamknąć okno. Zamykam i
cieszę się złudnym poczuciem suchości i ciepła w swoim
przytulnym domku, wymoszczonej piórkami norce. Wilgoć też już tu
jest, a z nią pleśń i wykichane kolczaste, rogate, niewidoczne
stwory, które atakują mi gardło.
A ja tak
lubię jesień. Chętnie wyżęłabym te chmury, liście, wszystko,
co mokre, brudne. Wylałabym wilgoć do sedesu. Wysuszyłabym te
piękne, jesienne złotogłowie, aksamity, jedwabie... Ale z bolącym
gardłem to chyba nie dam rady...
Paskudny
widok za oknem przypomina mi tatuaż tego chłopaka, co go razem ze
Średnią widziałyśmy w sklepie ostatnio. Nie mam nic przeciwko
tatuażom, jeśli ktoś ma ochotę je mieć, to proszę bardzo, nie
powinniśmy się przecież ograniczać. Ja tolerancyjna bardzo
jestem. I akceptuję każdą odmienność, ale to każdą. Ach, jaka
ja jestem tolerancyjna. Jak zobaczyłam tego chłopaka właśnie w
sklepie to prawie nic na jego temat nie pomyślałam. Tatuaż na
ramieniu miał rzeczywiście imponujący. Kolorowe, ale raczej w
ciemnych barwach, splątane coś, jakby smok o wielu głowach,
zaczynało się gdzieś na karku, rozpływało się po ramieniu
prawie do łokcia, drgało nieznacznie pod wpływem ruchu mięśni.
Nie wiem, co to było, bo nie przyglądałam się dokładnie. Głowy,
płomienie, języki... Podobne malowidlo, trochę mniejsze było na
łydce. Chłopak był wysoki, umięśniony, ale nie za mocno, miał
markowe, sportowe ubranie. Do niedawna mieszkaliśmy w sąsiedztwie
podobnego młodzieńca. Tamten miał też sportowe auto i oblepiał
wzrokiem młode, ładne dziewczyny przechadzające się po osiedlu.
No cóż, mam obiekcje wobec takiego typu ludzi, chociaż jestem
tolerancyjna.
Robiłyśmy
sobie z córeczką zakupy. Było troszkę nerwowo, bo Średnia jest
bardzo ruchliwym dzieckiem, ale to bardzo. Udało nam się jakoś
dojśc do stoiska z wędlinami. Ja dokonywałam rekonesansu, a
Średnia, korzystając z chwili mojej nieuwagi, zamierzała wdrapać
się na stojący oddzielnie regał z kabanosami. Obok stał
Wytatuowany. Córeczka moja wgramoliła mu się na nogę, którą on,
nie zauważając Calineczki obok, jej podstawił. Moje czujne oko
zarejestrowalo ten moment. Maleńka, filigranowa dziewczynka zeszła
z wielkiej nogi uzbrojonej w biały, sportowy but i spojrzała swym
jasnym spojrzeniem do góry prosto w twarz olbrzyma. A on ze swojej
wysokości spojrzał w dół, przykucnął, aż jego gładko ogolona
głowa była prawie na wysokości płowej główki mojej dzieciny, i
głosem pełnym najwyższego szacunku powiedział: "Przepraszam
cię”. Spojrzeli sobie w oczy, Średnia uśmiechnęła się
pięknie, po czym odwrócila się na pięcie i poszła grzebać w
mrożonkach. A Wytatatuowany również się uśmiechnął i ruszył
dalej robić swoje zakupy. I taki sympatyczny się wydał, wysoki i
smukły jak koszykarz albo siatkarz. I głupio mi się zrobiło, że
posądziłam miłego całkiem chłopaka o zamiar pożarcia mojej
kruszynki.
Ot, taki
incydent... A ile się człowiek o sobie dowiedział...
Pisałam
to kilka dni temu. Dzisiaj pogoda piękna, słoneczna... Drzewa za
oknem tak wdzięcznie kołyszą się pod wpływem wiatru. Złote
liście wirują delikatnie... Jesień! Kasztanowa, wrzosowa, śliwkowa
dama już przyszła. Piękna i melancholijna...
Jaki
szlam, jakie węże? Wilgoć? Pleśń? To ja tak... Ojej...