poniedziałek, 23 lipca 2018

Marek


Marek już czerwca nie doczekał. Odszedł w maju, kiedy zaczynały kwitnąć posadzone przez niego kwiaty. To było ostatni taki maj.
Urodził się w podlaskiej wsi, gdzie stoi wielkie sanktuarium, z którego Matka Boska namalowana na ciemnej desce patrzy na okoliczne pola i domy, stojące na miejscu chat krytych strzechą. Ona pamięta tamte chaty. Marek też pamiętał, chociaż on urodził się po przeprowadzce. W ubogim domu patrzył na pracę ojca, który jak biblijny Józef strugał, heblował, piłował.
W małej wsi wśród piaszczystych pól hulał wiatr. Dmuchał w oczy, w poły płaszcza. Człowiek ciągle jakby szedł pod prąd. Kiedy Marek podrósł na tyle, żeby móc wyjechać do szkoły górniczej, zabrał ze sobą koszulę daną przez matkę i wiatr. Nie umiał chyba iść przez życie inaczej, tylko z tą siłą, co go do tyłu pcha, z tą siłą znad podlaskich piasków. A jak już pojechał, odprowadzany wzrokiem Matki Boskiej z sanktuarium, co czule żegnała wszystkich uciekinierów przed nim i po nim, to został tam na tym Śląsku. Z latarką na czole zjeżdżał przez lata w otchłań i wracał z pyłem węglowym we włosach. Wiatr dął ciągle w oczy i nigdy nie było łatwo, chociaż bywały chwile wytchnienia, jak wtedy, kiedy w skórzanym stroju mknął na motocyklu do swoich piasków. Był na moich chrzcinach, pierwszej komunii i weselu. Na weselu... Z ogromnym bukietem białych róż.
Róże też sadził w swoim ogródku. Piwonie, georginie, hortensje. Umiał zadbać o swoją ziemię. Szanował ją, jak wszyscy urodzeni na piaskach. Kiedy Lu po pogrzebie wykopała piwonie, żeby je przenieść do swojego ogródka, mówiła, że szpadel wchodził w grunt jak w masło. Martwiła się, jak one odnajdą się na jej ziemi. Ja się nie martwię. Wiem, że będzie umiała się nimi zająć.
Dzieci miał piękne i smukłe jak świece. Trzy drżące świece stały nad grobem.
Patrzyłam na hałdę, widoczną z cmentarza. Tkwiła tam jak ciemna chmura. Tak różna od złotych, zakurzonych pól Podlasia.
Zaniosłam ten widok do wrót sanktuarium. Matka Boska wiedziała, że Marka już nie ma.




wtorek, 17 lipca 2018

Dom


Mieszkanie jakby wiedziało. Wszystko zaczęło się psuć. W łazience pękła rura, w piekarniku zrobiło się zwarcie i wysadziło korki, oderwał się kawałek okleiny od szafy zrobionej na wymiar. Ściany brudziły się jakby bardziej, urywały rolety. Po kątach coraz częściej biegały kurzowe koty. Te prawdziwe przyglądały im się z niedowierzaniem. I nic już się nie mieściło - rzeczy pączkowały. Obrazki pochowane do pudeł wypełzały, kwiaty zbrązowiały. Budziłam się w nocy, bo było duszno, parno. Otaczały mnie cienie tych rozmnożonych rzeczy, wybrzuszonej szafy, upadłej rolety.
I przyszedł ten dzień, a później kolejne dni, kiedy próbowaliśmy to zebrać, uporządkować, zapakować i wywieźć do tego pięknego, jeszcze surowego domu, o którym stare mieszkanie śniło i w które próbowało się przepoczwarzyć. Pakowaliśmy, wyrzucaliśmy, ale jakby nic nie ubywało. Przewieźliśmy i ułożyliśmy na jasnych podłogach. A potem przyszli Panowie Fachowcy - od mebli, prądu, schodów. Na razie to tak trwa. Zamieszkali z nami, a jak już się wyprowadzą, pokażę Wam DOM.