Dzisiaj
pochmurno, ale wczoraj... Wczoraj było słonecznie, zielono,
pachnąco. Wszędzie kwiaty, kwiaty, kwiaty... Teraz widać, że
nawet w naszym mieście pełno kwiatów. A wieczorem była potężna
ulewa. Z nieba spadały całe strumienie, by potem płynąć po
chodnikach i ulicach, zebrać z nich wszystkie mątwy, glątwy,
pleśnie i wyplutki. W tę ulewę wyszłam do sklepu. Pusto było
dookoła, gdy tak brnęłam przez czarne rzeki, głębokie kałuże.
Buty przemokły mi całkowicie. I spodnie mokre do kolan. Poszłam do
sklepu i okazało, że wcale nie jest tak pusto, bo pod daszkami i w
załomach murów kryli się ludzie, czekając, aż skończy się
urwanie chmury. A ja jak outsiderka skąpana w strugach wody do
Biedry szłam:)
Uwielbiam
takie deszcze sążniste. Te rwące potoki na szarym betonie, błoto
na trawnikach. Deszcz spłukał smród celulozy, porwał ze sobą
zdeptane pety i umył stół do ping - ponga wmurowany na stałe pod
blokiem, po którym wczoraj skakała łysa młodzież. Może nawet
umył głowy młodzieży, ostudził, wyciszył. I może juz dzisiaj
nie będą tak skakać, i krzyczeć, i śpiewać?
Dziś zieleń
jeszcze zieleńsza i kwiatów jeszcze więcej. I taka soczysta ta
zieleń, że mam ochotę ją rwać i jeść jak sałatę. Ten dziwny
chłopak z góry też tak ma, tylko on nie poprzestaje na ochocie.
Jak nikt nie widzi, to wcina młode liście. Nikt nie widzi, dobre
sobie. Ja widzę:)
Jakoś tak
ucieszył mnie ten deszcz, że zapomniałam na chwilę o swoich
zmartwieniach, tych, które za jakiś czas będą nieistotne, a teraz
gryzą i zapomnieć o sobie nie dają.
A z forsycji
zaczęły opadać kwiaty. I teraz to już nie wiem, czy dzisiaj
wiosna wybuchła ze zdwojoną siłą, po wczorajszej ulewie, czy po
prostu zaczęła mijać. Całe szczęście, ze po wiośnie jest lato.
Teraz
najchętniej poszłabym robić zdjęcia kwiatom, owadom, ptakom...
Tylko gdzieś się zapodział... Ten aparat:(