No i cóż, że mocno
zakotwiczyłam się w sierpniu malowanym złotem zbóż, słonecznym, jagodowym,
sielskim, wakacyjnym... I cóż... Skoro wszystko mi mówi: Wrzesień to, wrzesień! Dawno już... Jarzębiny
czerwone, dynie brzuchate, żółknące powoli liście - to wszystko piękne. Najgorszy
jest ten pośpiech wrześniowy, tykanie zegara gdzieś z tyłu głowy, że to
niezrobione, że tamto... I tak tyka, tyka. A ja lecę, pędzę, żeby nic nie
wybuchło. Jak juz wybucha, gaszę pożary rękoma gołymi. Jednym słowem -
szaleństwo!
Wczoraj była sobota,
więc zaległości chciałam nadrabiać. Na szczęście domownicy rzekli: STOP! I na
rowery pociągnęli. Oglądając łabędzią rodzinę pływającą po Narwi, przypomniałam
sobie, że mam bloga, który usycha. Co i rusz tak sobie o tym przypominam.
Ten blog, który w pewnym momencie był tak dla
mnie ważny... Pochylam się nad nim i chucham, może odchucham.
W sobotni wieczór
zrobiłam taaaki performance z muzyką techno w tle! Wszystkie mięśnie mnie
bolą:) Nie wiem, z czego widownia się śmiała... Dziewczynki może za małe, żeby
rozumieć sztukę, ale M.? No niech mu tam będzie!:)))
A w sierpniu Król Bór łypał na mnie okiem.
Odbywały się plenery malarskie.Budowano zamki z piasku, starodawne osady, groty...
Grasowały dziecięce bandy.
Widziałam zapomniane smoki w gęstwinach.
I zapomniane chyba zboże na polach...
Też malowałam.
Organizowałam wernisaże.
Podziwiałam przyrodę.
Moje murale...:)
Jadłam rajskie jabłka.
Próbowałam wniknąć do starych chałup.
I znowu piasek.
Elfy plątały mi się pod nogami.
Jagody prosto z krzaka - zakazane.
Tak było:)