wtorek, 30 grudnia 2014

Mróz na koniec roku

Niedziela była piękna. Poświąteczna, jeszcze pachnąca piernikiem, ciesząca oczy choinką. Ostatnia niedziela w tym roku.
O czwartej już mrok, ale to nic. Dobra pora, może nawet najlepsza, kto wie... Dobra na wyjście, na spacer, na Rozmowę... A skoro taka dobra, założyłam paltocik i czapkę, zasznurowałam buciki, a potem wymknęłam się cichaczem z mieszkania. Zaraz po wyjściu wiedziałam, że paltocik to błąd. I czapusia zbyt ażurowa.
Pod drzewem siedział Mróz. Na głowie miał lodową koronę, spod niej siwe pasma spływały na sinobłękitne szaty. Siedział tak sobie, a twarz miał strasznie zatroskaną. Twarz Franciszka Pieczki. Nikt go nie lubi, nikt... A przecież miały dzieci po czym zjeżdżać na sankach z górki. Po prawdziwym śniegu zjeżdżały, a kiedy go rozjeździły, to po piachu zmarzniętym się zsuwały. A pościel jak wywietrzona... Kto wywiesił na balkonie, ten wie. I kwiaty lodowe na szybach samochodów namalowane. Widział kto piękniejsze ogrody? A to powietrze czyste jak kryształ nad miastem? Czyste i rześkie, co sprawia, że wzrok robi się bystry, krok pewny i energiczny, chyba że kości zmarznięte na kość. I tu spojrzał Mróz z przyganą na mój paltocik.
Wsunęłam głowę w ramiona, czapkę dokładnie naciągnęłam na uszy i poszłam. Czułam każdy lodowy podmuch. Powietrze pełne mroźnych igiełek otulało mi nos i policzki. Igiełki wciskały się pod powieki, pod ubranie. Twarze mijających mnie ludzi konserwował powietrzny kryształ. Mijaliśmy się spiesznie. Ach, ten mróz! Chociaż... Pomyślałam, że czas go polubić. Te igły ostre w skórze, te śnieżynki w taką pogodę niezwykle wyraźne, ten wiatr zimny, choć delikatny, taki mroźny baranek... Czekam na wiosnę, ale teraz niech będzie jeszcze Mróz. Dziad Mróz, Król Mróz... Jak zwał, tak  zwał.
Kiedy wracałam już po Rozmowie, Mróz wstał spod drzewa. Był wyższy od niego. Patrzył na gwiazdy. Płaszcz mu się skrzył. Przemknęłam cicho, choć wydawało mi się, że nogi me trochę skrzypiały od zimna.
A w poniedziałek było już cieplej. Mróz skarłowaciał. Biegał po górkach, na sankach chciał zjeżdżać, ale nie dał rady. Oj, nie dał rady.
Dzisiaj znowu zimno. Siedzę tak sobie z ciepłą herbatą i myślę o tym roku, co minął. A ciężko bywało... Co tam taki mróz? Nic! Choć większe jeszcze przyjdą mrozice-potworzyce albo mroziki – łotrzyki, gdy temperatura spadnie do minus trzydziestu, to też nic. Oby w domu było ciepło, oby w nas było ciepło...
Kolejny Nowy Rok, kolejne nadzieje, oczekiwania, uśmiechy i łzy me czyste, rzęsiste... Dam radę, dam radę, dam radę... Bo dam!
Niewiele mam postanowień, lecz wszystkie ważne. Bo co jest błahe, gdy chodzi o życie?

Szczęśliwego Nowego Roku, niech Wam się darzy, niech Wam się marzy, niech Wam się spełnia:)))





wtorek, 23 grudnia 2014

Już jutro...

Już jutro wieczerza wigilijna. I zaczną się Święta:)
Dzisiaj już choinka pachnie lasem. Ręce w mące, w kapuście... Tłuką jajka, mieszają, przyprawiają, mopem wymachują...
W kuchni toczą się rozmowy. Kto grzeczny, a kto niegrzeczny... Komu rózgę? No komu? Nikomu:)
Wiele pytań, jak zwykle. A święty Mikołaj nas widzi? A czy my się kiedyś rozstaniemy? Ja chcę być Smerfetką, a ty jakim smerfem chcesz być? Osiłkiem?
Dziś jeszcze dzień jak co dzień, chociaż ruch wzmożony.
Mamo, nie mów, że nie wytrzymasz, bo ja tego nie lubię.
Ale już jutro wieczorem... Gdy zaświeci pierwsza gwiazdka... Ucieszą się dzieci. I dorośli też. Już się cieszą.

Niech te Święta będą okazją do wypoczynku, rozmów w rodzinnym gronie, przemyśleń:*****



 Pada...




Wiersz staroświecki

Pomódlmy się w noc betlejemską,
W Noc Szczęśliwego Rozwiązania
By wszystko nam się rozplątało,
Węzły, konflikty, powikłania.

Oby się wszystkie trudne sprawy
Porozkręcały jak supełki
Własne ambicje i urazy
Zaczęły śmieszyć jak kukiełki

I oby w nas złośliwe jędze
Pozamieniały jak owieczki
A w oczach mądre łzy stanęły
Jak na choince barwnej świeczki

By anioł podarł każdy dramat
Aż do rozdziału ostatniego
Kładąc na serce pogmatwane
Jak na osiołka – kompres śniegu

Aby się wszystko uprościło,
Było zwyczajne, proste sobie,
By szpak pstrokaty, zagrypiony
Fikał koziołki nam na grobie.

Aby wątpiący się rozpłakał
Na cud czekając w swej kolejce,
A Matka Boska cichych, ufnych,
Jak ciepły pled wzięła na ręce.


ks. Jan Twardowski 

A to z ostatniej chwili:



Ewa, dziękuję:*** Przepiękne śnieżynki!!! Zaraz zawisną na choince:)

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Moc truchleje...

Czas nagli, a nie wszystkie prezenty jeszcze kupione. Mikołaj zawieść nie może. Chcąc nie chcąc, zarzuciłam kurtkę na plecy, na głowę wcisnęłam czapkę i ruszyłam na łowy.
Ciemno i ponuro, choć pora jeszcze całkiem wczesna. W dodatku mżawka. I podeszwa w bucie mi pękła. Buty ulubione, a więc wysłużone. Aż żal... Butów żal.
Na głowę mi siąpi. Pewnie anioły niebo sprzatają. Mopy poszły w ruch. Żeby Gwiazda pięknie po alejach niebieskich sunęła, żeby było miło. Pieką się niebiańskie pierniki...
A ja biegnę w tym bucie pękniętym i myślę tak sobie, co by tu jeszcze... Kapusta z grzybami suszonymi... Niech będzie! Pierogów nie ulepię, barszczu nie ugotuję... Niech goście przyniosą! Ryby usmażę, to umiem... Czy ja chociaż dojdę w tym bucie do sklepu? A jak rozleci się całkiem? Może tak źle nie będzie?
W oknach migoczą choinki, świecą renifery i gwiazdy ledowe. I blask taki bije z telewizorów... W Domu Pieczy Zastępczej im. Janusza Korczaka na parapetach okiennych siedzą pluszowe misie. Korczak... Co to był za człowiek! Pochylam głowę i tym pochyleniem czczę Jego pamięć. I pędzę dalej.
A wokół mkną samochody. I tkwią w nich choinki, i psy, i dzieci... Wszystko upakowane po dach. Święta... Moc truchleje! I ja truchleję, kiedy na przejściu dla pieszych przed samym nosem przemyka mi ileś tam koni mechanicznych. To co, że ja mam zielone? To co?
W sklepie jasność, aż oczy bolą. Lecę szybko po zabawkowy mikser, bo zamówiony. Na szczęście jest! I figurka księżniczki... Oglądam wszystkie po kolei. Cześć, monsterki! Barbie, pani już dziękujemy. W żadnej postaci! Czyś syrenką, czyś na rolkach... Nie było cię w liście do Mikołaja. Zabawki aż podskakują, chcą wskoczyć do koszyka. Interaktywny bobas nawet zaczął sam płakać. A ja już mam wszystko, czego potrzebuję. Z ulgą ruszam do wędlin, ale aż mdli mnie od zapachu mięsa. W dodatku tak długa kolejka, a w niej głodne oczy... Tego boczusiu trzydzieści deko, krakowska, głogowska, z szynki, suszona... I patrzą te oczy na mięso. I na mnie też patrzą, i na siebie... Ludożercy czy co?
Omijam ryby. Żegnam karpie.
Co rusz jakiś łokieć mnie dźga, jakiś wózek popycha mnie w bok, czyjaś ręka wyprzedza mą rękę, gdy sięgam po jogurt, po masło...
Płacę za zakupy i wychodzę.
Nadal niebo sprzątaja anieli...
Po drodze mam galerię handlową. Sprawdzam ceny choinek. Jeszcze wstąpię, żeby zobaczyć buty. Panienki – śnieżynki, co mają uśmiechy jak suche rogale, wręczają mi jakieś ulotki do ręki, że gdzieś tam 30% zniżki, 50 nawet. Zbieram je wszystkie, taka praca... Kiedyś, kiedyś też tak ulotki wręczałam.
Biegnę do tych butów, po cichu zaklinając pękniętą podeszwę, żeby nie pofrunęła przede mną, to nie wyścig przecież. Siedź na miejscu – szepczę jej cicho.
A wszędzie tłumy! Ciężkie, w kurtkach, w płaszczach, kożuchach... Przy butach też się tłoczą. Oglądam, mierzę, znowu oglądam. A głos doradczy w domu został i dziećmi się zajmuje. Próbuję go więc zastąpić i sama sobie doradzam, jak umiem. Praktyczne maja być, na płaskiej podeszwie, do szybkiego chodzenia po mieście, do szkoły, do przedszkola, na zakupy. Mam je lubić! Mam! Te mogą być! Szybki rekonesans portfela. Chyba wystarczy... Po chwili dzierżę pudełko z parą nowych, ulubionych trzewików.
I czuję, że mam dość. Tego biegu, lalek, zakupów, sprzątania... W głowie mi się kręci. Przysiadam w kawiarni i choć słyszę opowieść dziewczyny, co usta ma tak karminowe, że ojej, jak to ona ledżinsy skajowe kupowała, a wtedy ten gostek jej powiedział... Choć słyszę tę opowieść, nie strzygę uszami, jak zwykle, bo lubie takie historie. Mam dość! Zamawiam kawę i siedzę jak skamieniała. Wychodzę z ciała i patrzę na siebie z dystansem. Siedzi tak oto Kalipso, głowę oparła na łokciach, oczy ma podkrążone, siaty wyładowane... Obojętna na otoczenie. Ziemia wokół wiruje, świat wariuje, anieli śpiewają... I czuję, że to nie tak powinno być. Nie tak...
Nagłe nadejście kelnerki z kawą z mlekiem spienionym powoduje mój szybki powrót do ciała. Piję szybko, parząc sobie usta, a potem znów biegnę.
W domu ukradkiem chowam prezenty, pakuję nowe buty do szafki, a stare... Starych wciąż żal...
A teraz, gdy dom śpi, gdy wszyscy śpią, zamykam oczy, a dusza ma biegnie przez ponad dwa tysiące lat tam, gdzie cicha noc, święta noc... Nie ma tam makowców i śledzi. Skromny żłóbek jedynie. Anieli mopów nie mają. Stoję jak pasterz ubogi i pragnę ujrzeć Dziecię, poczuć, że jest.`I cisza wokół tak piękna... A we mnie obawa, czy Ono narodzi się dla mnie...
Wiem, że jutro już biec nie będę, bo tak postanawiam. Wieczorem zapalę latarnię. Dla Korczaka. I Ziemia nie będzie tak szybko wirować, bo tupnę nogą. Choinkę ubiorę z dziećmi, opowiem o świętach, o małym Bogu... I o Mikołaju... Świętym...

Niech te Święta będą jedyne, niepowtarzalne, prawdziwe*


Tak było wczoraj, a dzisiaj tak jakoś mi wesoło:)

O takie buty kupiłam:)


 Gdzie te Święta?
Jest anioł:)


środa, 17 grudnia 2014

Plaga, plaga, plaga...

Post ten dedykuję mojej ulubionej autorce kryminałów - Mice z Pastelowego Kurnika:)))



Ciemności gęstniały, a wiatr dmuchał w okno. Firanka łopotała niczym serce Klepackiej, ofiary mordu,  chwilę przed jej śmiercią. Cienie w pokoju, splątane i potargane, tańczyły w blasku świec, wyciągały paluchy w stronę detektywa Kłopotka. Świece syczały, a detektyw wycierał chustką spocone czoło. Rano gazety okrzyknęły go bohaterem, w południe udzielał wywiadu w telewizji, a teraz...
Sprawa była trudna. Wszystko zaczęło się od szczurów. Rozpleniły się strasznie. Nawet w ciągu dnia wychodziły z kanałów i przebiegały ludziom drogę. Wskakiwały do toreb podróżnych na dworcu, paradowały pod tablicą w szkole, zaglądały do przymierzalni eleganckich butików... Plaga - to słowo jak szczury zalało miasto, to słowo niosło grozę i chęć ucieczki. Plaga, plaga, plaga...

Miasto walczyło z problemem wszystkimi dostępnymi środkami. W kanałach rozsypywano trucizny, wysyłano tam supermenów z miotaczami ognia... I nic! Sprawa się skomplikowała, gdy szczury zaczęły atakować swoich pogromców. Ludzie zaczęli się bać jeszcze bardziej.
Pierwsze dwa trupy, a raczej ich pozostałości, odkryto dwa miesiące temu. Byli to bezdomni. Od razu stwierdzono zabójstwo. Póżniej znaleziono jeszcze Klepacką, Pirona i Zielonego. To była jedna paczka. Odkryto też, że ktoś wrzucał do kanału jedzenie, ktoś dokarmiał szczury. Podejrzenie padło na Freda Skrytobójcę. Widziano podobno, jak zbierał jabłka w opuszczonych ogródkach działkowych, całe worki. Jak go pytali, po co mu te jabłka, śmiał się głupkowato i mówił, że dla krówek.
Wtedy do akcji wkroczył detektyw Kłopotek. Szybko ustalił, że Skrytobójca był miejscowym idiotą i ofiarą czyjejś przebiegłej, okrutnej gry. Z wiecznie wytrzeszczonymi oczami, ze śliną spływającą z ust nie wyglądał na groźnego psychopatę. Krów, koni, kóz pełno było wokół miasta. Mógł je dokarmiać jabłkami. Czemu nie?

Detektyw pomyślał, pochodził, popytał, powęszył, poprzyglądał się szczurom, aż w końcu wszystko, co zaczynało się na "po", zaczęło go męczyć. Nabrał tylko pewności, że sprawę trzeba jak najszybciej zakończyć. Miał już nowego podejrzanego, wystarczyło zebrać dowody.
Franciszek Piętek - przedsiębiorca. Mieszkał sam, nie miał rodziny. Darł koty z bezdomnymi, dosłownie i w przenośni. Każde bezpańskie stworzenie w mieście szukało na noc schronienia i każde pierwsze swe kroki, gdy zapadał zmrok, kierowało w stronę opuszczonej posesji, która była własnością Piętka. Dostał ją kiedyś w spadku, po dalekiej rodzinie, starą chałupę, szopy, na dość dużej, ładnej działce. Ogradzał to wszystko, czym się dało, a i tak psy, koty, szczury i ludzie umieli zakraść się do środka, urządzić tam sobie legowisko, przeczekać. Piętek od lat walczył z dzikimi lokatorami posesji.
Tam też zakradł się detektyw Kłopotek. Dokonał oględzin, poszperał i wpadł na ślad - do połowy opróżniony worek z żywnością, w którym biesiadowały trzy tłuste szczury. Kto i w jakim celu dokarmiał gryzonie? Detektyw, jak zwykle, myślał szybko. Znany był z tego. Szybki, skuteczny - miejscowy Chuck Norris. Piętek potrzebował szczurów, żeby zjadły zwłoki. Wrzucał je do kanałów, gdzie szybko znikały. Zostawały wprawdzie kości, ale te nie śmierdziały przy rozkładzie. Kłopotek niemal zwymiotował, oddając się tym nieprzyjemnym myślom. Piętek musiał być chory, to pewne.
Dalej wypadki potoczyły się lawinowo. Detektyw doprowadził do aresztowania podejrzanego, który nie przyznawał się do winy. Znaleziono jednak dowody - zapasy jedzenia, którymi zamierzał paść szczury. Wśród tych zapasów były dwa worki ziaren pszenicy! Dowodem też był brak jakiejkolwiek trucizny, pułapek na gryzonie. Wszyscy to mieli, a Piętek nie.
- To dowodzi, ten brak znaczy się - tłumaczył Kłopotek w telewizji - że podejrzany miał szczególny stosunek do zagrażającym nam wszystkim stworzeń. Karmił je, rozmnażał, traktował je jak swoje... - tu detektyw usilnie szukał właściwego słowa - bydlątka.
Na nic się zdały tłumaczenia Piętka - wyrok niemal zapadł. Już w dniu aresztowania Hodowcy Szczurów, jak nazwano szanowanego do tej pory przedsiębiorcę, przez ulice miasta przetoczyły się demonstracje, marsze pokoju. Detektyw został bohaterem.
I siedział tak teraz w ciemnościach, we własnym domu. Analizował wszystko. Coś nie dawało mu spokoju, ale co? Wszystko przecież było jasne. No tak... Już wiedział. Uśmiech Skrytobójcy! To on go niepokoił. Perfidny, złośliwy, ale nie można powiedzieć, że głupi uśmiech, który pojawił się na zaślinionej gębie tego łotra, kiedy wydawało mu się, że nikt nie patrzy. Detektyw jednak patrzył.
Jak już wspomniano, Kłopotek działał szybko. Wzuł buty, zarzucił swoją ulubioną, skórzaną kurtkę i wyszedł z domu. Tylko dokąd iść? Na posesję Piętka.
Zakradł się na działkę od tyłu. Przeskoczył wysoki płot. Poślizgnął się na wilgotnej trawie, ale szybko wstał. Rozejrzał się czujnie. Przez stopę przebiegł mu szczur. Nie wytrąciło to jednak detektywa z równowagi. Zauważył, że stara szopa, znajdująca się w centralnej części działki, jest oświetlona. Niemal w tej samej chwili stanął przy niej i zajrzał do jej wnętrza przez szparę. W środku znajdowały się stare pudła z zepsutym jedzeniem, a w nich kłębiły się... karaluchy. Plaga, plaga, plaga... Nad jednym z pudeł siedziała mocno pochylona postać. Śpiewała kołysankę i całowała olbrzymiego karaczana. Było to Fred Skrytobójca! Mężczyzna nagle przestał śpiewać, wstał i energicznie podszedł do szpary w ścianie. Spojrzał w zadziwione oko detektywa i zaśmiał się upiornie. W zębach miał czarne, owadzie pancerzyki.
Kiedy detektyw biegł, nie folgował już wymiotom. Potykał się o chaszcze, przewracał o krawężniki i chlustał na wszystko dookoła. Miał podarte ubranie i poranioną skórę. Jego zawsze starannie ułożone, natarte brylantyną włosy sterczały teraz smętnie na wszystkie strony. Gdyby ktokolwiek zobaczył go w takim stanie, na pewno nie poznałby w nim bohatera Kłopotka. Umęczony, upodlony i obdarty detektyw wpadł do domu, zaryglował drzwi i rzucił się na łóżko.
Nazajutrz po mieście rozeszły się straszne wieści. Na posesji Piętka, wśród zepsutego jedzenia znaleziono martwego Skrytobójcę. Wokół niego chodziły karaluchy. Nie stwierdzono jednak inwazji, bo znaczna ich część wyruszyła już w miasto i zaczynała szturmować drzwi i okna domostw. Skrytobójca został zabity butem. Ktoś tłukł go nim jak karalucha. Szybko ruszyło śledztwo. A zanim ruszyło, reporterka lokalnej telewizji Pipczycka zdawała relację z miejsca tego strasznego zdarzenia. Kamera telewizyjna pokazała aspiranta Mleczkę, trzymającego dowód i narzędzie zbrodni - skórzany,  męski but. Aspirant patrzył na niego z uznaniem, a uznanie w oczach tego słynącego z elegancji młodzieńca mogło świadczyć jedynie o tym, że to nie był byle jaki but, tylko taki z wyższej półki. Wszyscy w mieście wiedzieli, że aspirant interesował się modą. Mało kto się domyślał, że jego największymi idolami byli Kłopotek i niejaka Mercedes, podobno słynna szafiarka.
Tymczasem detektyw ciągle spał. Śniły mu się karaluchy, których strasznie się brzydził. Uciekał przed nimi i wskakiwał z płaczem na krzesło, jak dziecko. Spał i nie wiedział o najnowszych wydarzeniach, że do pracy zaangażowano psy tropiące. Nie wiedział też, że w przedpokoju stał tylko jeden ubłocony but, w którym w nocy wrócił do domu. Nie wiedział, że nad jego głową gromadzą się czarne chmury... Oddech biedaka powoli się uspokajał, bo sen przeniósł go w czasy, gdy był jeszcze małym Kłopotuniem i jego dobra, kochana mamusia śpiewała mu słodko: "Lulila... Lulila..."



niedziela, 7 grudnia 2014

Jingle Bells, kuropatwy na śniegu i inne światy

Weszłam dziś do sklepu i zawrotów głowy dostałam. Zawirowały pozłacane łańcuchy, bombki, cekiny, gliniane aniołki, słomiane gwiazdki, sztuczne choinki... Samochód mikołajowy od Coca - Coli zaśpiewał świątecznie. Przejść nie można, by oprzeć się o ścianę chociaż, bo wszędzie na stosach prezenty... Pełno lalek - monster z trupią czaszką na pudełkach, barbi, bobasy i inne... Niemal wyciągają do mnie plastikowe rączki. Samochody, piłki, klocki... Kolorowe pałace, kołyski, skrzydlate jednorożce.. W dziale z ubraniami pełno czerwieni, gwiazdek i reniferów. Słodycze już zapakowane w paczuszki. Wszystko gotowe, by wskoczyć do koszyka, by zabrać na świąteczny stół albo pod ubraną choinkę, a najlepiej zabrać razem z ubraną choinką pomalowaną na biało i srebrno. Pstro mi i duszno od tego kolorowego, krzykliwego świata, od ostrego różu na zabawkach dla dziewczynek i kapiącego zewsząd brokatu.
I przypomniały mi się  inne światy...
Skrzypiący, czysty śnieg... Małe nogi znaczyły ślady na nieskalanej niczym bieli. Stada kuropatw wybiegały spłoszone spośród zasp. A zaspy niczym fale pokrywały całe pola... Śnieg skrzył się. Powietrze było mroźne, przejrzyste... Gdzieniegdzie jałowce wielkie jak drzewa... Las wyglądał tak uroczyście... Drzewa całe w bieli patrzyły dostojnie i poważnie. Jak zawsze podczas audiencji Królowej Zimy. To dumna pani, nie lubi żartów! Trzeba zachować powagę. I małe oczy spoglądały z zalęknieniem na czubki drzew, na ich białe migoczące suknie. Czasami jakiś faun spłoszony wybiegał zza drzew, tak szybki i nieuchwytny, że nawet nie można go było zobaczyć.
Maleńkie ogniki tańczyły w piecu. Syczały, lizały ciepłe polana, z których wcześniej budowałam studnię. Drewno żarzyło się pięknie. Dziadek odgarniał popiół pogrzebaczem. Sypały się iskry. Co widział w piecu, gdy opowiadał bajkę o głupim człowieku utytłanym przez diabły w smole i pierzu? Czy w piecu tym były zgliszcza starego domu, zapach ogniska w lesie, smak pieczonego ziemniaka? Ja pamiętam ciepło, fantastyczne zamki z żarzących się głowni, syki, trzaski i echa bajek.
Choinka była z lasu. Zielona i pachnąca... A bombki takie stareńkie... Na czubku koniecznie gwiazda obklejona pazłotkiem. A na gałązkach kładło się mniejsze, kolorowe gwiazdki z opakowań na opłatki. Było na nich Dzieciątko, żłóbek stajenka... Wieszało się też barwne łańcuchy z bibuły, papieru i słomy... Wieczorem świeciły tylko małe lampki. Czuć było magię świąt...
Co roku dokładam nowe bombki do swego pudła wspomnień. Te nowsze są barwne, błyszczące, brokatowe... Mikołaj na nich ma zadarty nosek i śmieje się rubasznie. Z niektórych płynie melodia Jingle Bells. Stare bombki straciły blask. Wyjmuję je ostrożnie, oglądam dokładnie, bo wiele obrazków na nich się zatarło. Później chowam z powrotem. Śpiewam Cichą noc... Mikołaj kiedyś był biskupem.
Nie kupię w tym roku żadnych ozdób na choinkę. Położę na stole kolorowy papier, klej, guziki, koraliki... Rozrobię masę solną. Niech tworzą się zawieszki, aniołki, kotki, koniki... Niech tworzą się piękne wspomnienia:)











 Cały czas tworzą się różna światy, także podwodne:)



CudARTeńka napisała, że tyle się u niej działo. U mnie też. Wygrałam w konkursie na kurze przebranie i otrzymałam nagrodę od tytanidy Mnemosyne:) Pewnego dnia znalazłam w skrzynce kopertę z pięknym znaczkiem z Tolą Mankiewiczówną, a w niej znajdował się ten oto gustowny notesik z pamiatkową pieczęcią oraz elegancka kartka świąteczna:))) dziękuję, Mnemo:)))




Pozdrawiam:)