poniedziałek, 24 listopada 2014

Mieszkanie w tebeesie, harówka, skrzydła podcięte...

Jedna piękna jak Andżelina Dżoli, druga niczym Dżulia Roberts, a trzecia do nikogo niepodobna. Andżelina żali się Nijakiej ze swoich kłopotów finansowych. Trzepocząc długimi rzęsami, gorączkowo wymienia wszystkie swoje zobowiązania. Opowiada o ciężkim dzieciństwie, kiedy to mało ubranek miała na zmianę, rodzice dom budowali wielki jak hangar... Teraz mieszkanie w tebeesie i fiacik od ojca. Mała klitka dwupokojowa, mąż, dziecko... Jak żyć? Wierci się niespokojnie na krześle, skubie paprotkę. Wpatruje się badawczo w twarz przyjaciółki, szukając zrozumienia. Nijaka rozumie, rozumie wszystko.
Dżulia też ma problemy. I co z tego, że mąż ma taki świetny zawód, to głównie prestiż, a prestiżem się nie najesz. Ona zaharowuje się na śmierć, praca, dom, dzieci... I co? I znikąd zrozumienia. On się przecież musi rozwijać, a ona tylko podcina mu skrzydła - wersja mamusi mężowej. Mamusia mężowa ani myśli pomóc przy dzieciach, zamartwia się tylko rozwojem synka. Na policzkach Dżulii widać plamy ceglaste. Palce zaciskają się mocno. Sięga po kawę-siekierę. Drżacą ręką rozchlapuje ją na stole.
Nijaka współczuje i chce wtrącić coś o sobie, ale nikt Nijakiej nie słucha, a już szczególnie kiedy chce się czymś pochwalić. Ona pierwsza urodziła dziecko. Dżulia cieszyła się, a jakże, ale zawsze zmieniała temat albo kończyła rozmowę, gdy Nijaka zaczynała roztkliwiać się nad malcem. Rozmowę telefoniczną, bo w tym czasie Dżulia pracowała jeszcze ciężej niż zwykle. Z Andżeliną wówczas kontakt urwał się całkowicie.
Nijaka jest dziwna. Tak myślą przyjaciółki. Kocha gałązki modrzewia, małe kocięta i wschody słońca. Taka myszka, romantyczka, wariatka... A on taki męski, szalony... A przystojny! Ech! I na rękach ją nosi i samochód wygodny kupił. I dzieci cudowne... A ona jaka promienna i nic nie tyje. Dobrze ma. Jakby miała źle, toby narzekała. Ona w ogóle mało mówi o sobie. Jak nie ma o czym, to i nie mówi. A tu mieszkanie w tebeesie, klitka, harówka, skrzydła podcięte, mieszkanie w tebeesie, klitka...
A Nijaka też potrzebuje się wygadać, wyżalić, pośmiać. Nie miała nigdy domu jak hangar i ubranek też nie za wiele... I nikt mieszkania jej nie kupił, nawet w tebeesie. Zaharowuje się tak samo jak Dżulia i mama mężowa jej nie pomaga wcale a wcale. A jego też nie ma w domu, bo ciągle w pracy. I źle jej jest. Czuje się bardzo samotna. Czuje też, że wkrótce coś w niej pęknie i jeśli jeszcze raz usłyszy, że tak jej dobrze i ma szczęście, to wściekłość jej i bluzg jakiś straszny zaleje to cholerne mieszkanie z tebeesu i harówkę, i skrzydła podcięte... Jeszcze słowo i... Tak myśli sobie Nijaka, mieszając kawę z wyrozumiałym, anielskim uśmiechem na twarzy. 

środa, 19 listopada 2014

W kieszeni mam kastet

Wieczorem psy wyją do księżyca. Cienie wychodzą z kątów i poruszają się swobodnie. Wchodzą na płoty, wskakują pod nogi. Ciemność, która w ciągu dnia leży wciśnięta w szpary podłogi, gnieździ się w dziuplach, rynnach, kontenerach na śmieci, wieczorem triumfuje, rechocze ustami gnoma z wytatuowaną kropką w kąciku oka, przylepia się do pleców, szarpie za rękaw, zimnymi palcami dotyka włosów.
Nie lubię ciemności i nie lubię wychodzić z domu wieczorem, ale czasami mi się to zdarza, czasami muszę albo czuje potrzebę wyjścia. W obcym jeszcze mieście jestem zagubiona. Przemierzam tylko znane mi ściężki, a i tak wydaje mi się, że ulice zwielokrotniają się się jak u Schulza, że miasto pączkuje. Uliczne lampy i grafitowe niebo toczą nierówną walkę z ciemnością. Przy każdej prawie klatce zakapturzeni młodzi ludzie bez twarzy niczym jej posłańcy. Zakapturzeni snują się po ulicach. Ludzie z psami patrzą nieufnie. Próbuję sprawiać wrażenie pewnej siebie, szczególnie wtedy, gdy ulica pustoszeje, a ja za plecami słyszę kroki. Wyjmuję wtedy z kieszeni klucze do mieszkania i zakładam je na rękę jak kastet. Stukam mocno obcasami o chodnik, jakbym chciała wykrzesać z nich iskry. Nie odwracam się. Nigdy się nie odwracam. Czuje tylko, jak strach lepkimi łapkami gładzi mnie po karku, jak szepcze mi do ucha. Kiedy przechodzień idący za mną mija mnie nieświadomy, że przez chwilę mógł być czyimś śmiertelnym wrogiem, napastnikiem, mordercą, strach jeszcze wpija mi się w szyję, chociaż kastet powoli odkładam do kieszeni.
A dzisiaj było inaczej. Wyszłam wieczorem na długi spacer. Na dworze orzeźwiające zimno, mało ludzi. Ubrana w ciepłą kurtkę i czapkę prawie nie czułam chłodu. Posłańcy nocy mieli pryszcze, których nie skryły nawet kaptury. Niebo sine, ale nie czarne. Klucze brzęczały w kieszeni jak wesołe dzwoneczki.
Przypomniały mi się różne wieczory i noce, ciepłe, letnie i mroźne, zimowe. Te nieba tak różne, a przecież będące jednym niebem... Czasami rozświetlone i migoczące, niczym zaczarowane, srebrne sito, a czasami zasnute szarą gazą chmur, jak dziś. I te wciąż zmienne twarze księżyca... Bywają zmęczone i stare, pobrużdżone, chłopskie, bywają też białe, pulchne, biskupie, a czasem delikatne i przejrzyste jak opłatek, albo chudziutkie i chore niczym... twarz Szopena.
I Szopen mi zagrał w ten wieczór! W szumie wiatru i w szeleście burych i kruchych liści płynęły nokturny... Gdy nagle około dwadzieścia metrów przede mną idąca z naprzeciwka dziewczyna uklękła na chodniku, przeżegnała się zaczęła się modlić. Szopen przerwał grę zadziwiony, ja nie mniej zadziwiona, chociaż starając się tego nie okazywać, minęłam ją bez słowa. Wieczorna wariatka albo też doznająca objawienia modliła się dalej.

Lampy jakby przygasły, ktoś zarechotał wśród bloków. Klucze znów zamieniły się w kastet. Irracjonalny lęk mocno wczepił mi się w kark. Miał ostre pazurki i kazał wracać do domu. 

piątek, 14 listopada 2014

Ekscesy Kalipso

A dzisiaj będzie inaczej! Na życzenie CudARTeńki - wesoło. Mam nadzieję:)
Łaskawy Czytelnik pozwoli, że dziś napiszę o sobie w trzeciej osobie. Chyba tak będzie mi łatwiej opowiedzieć o dziewczęciu z tamtych lat. Tamte lata to jakiś czas temu.
Młoda Kalipso mieszkała wówczas w kultowym, jak wieść gminna niosła, Domu Studenta. Dzielnie wstawała rano po nieprzespanych nocach, podążała na zajęcia, wykłady, notowała, odwiedzała biblioteki i czytelnie, potem wracała do swojego akademikowego pokoju, który dzieliła z przesympatycznymi koleżankami z roku.
Życie w akademiku, jak to można sobie łatwo wyobrazić, bywa przyjemne, ale i nie sprzyja nauce, odpoczynkowi i smacznym snom. Zazwyczaj, kiedy znużona Kalipso próbowała wieczorem zasnąć, za drzwiami jej pokoju właśnie rozkręcała się impreza albo odbywały się niekończące się nigdy pielgrzymki do kuchni, która znajdowała się naprzeciwko pokoju. Miało to i dobre strony, bo zdarzało się Kalipso brać udział w wesołych spotkaniach towarzyskich, a w kuchni poznała swego przyszłego męża, który często przyrządzał tam sobie ryby, bo odżywiał się zdrowo.
Bohaterka tejże opowieści spała mało i tak jej zostało do dzisiaj.
Jako studentka Kalipso miała wielu znajomych. W jej małym pokoju często bywało tłoczno. Goście przychodzili, wychodzili. Jednych lubiła, innych nie, dla wszystkich jednak starała się być miła, bo poczciwe dziewczę z niej było, choć mało asertywne.
Nie miała nałogów. Czasem piła piwo, ale rzadko. Preferowała soki. Od czasu do czasu paliła rosyjskie papierosy bez filtrów i bez zaciągania, z kolegą, z którym wolała palić niż rozmawiać. Kolega od palenia był dziwny, lubił ją, a ona jak już wspomniano, nie była asertywna, dlatego musiała z nim palić.
Kalipso miała wspaniałe koleżanki. Można z nimi było porozmawiać o wszystkim i o niczym. Pewnego dnia jedna z tych miłych, delikatnych panienek przywiozła z domu pistolet hukowy i kilka butelek bimbru. Był to dzień, w którym beznałogowa Kalipso upiła się tymże bimbrem. Trunek był mało smaczny (NetusKu, przepraszam), ale bardzo mocny. Niemal zwalił drobną wówczas Kalipso z nóg. Jednak nie zwalił, a zachęcił do pijackich burd. Jako że jednak porządna była, w ostatniej chwili opanowała się, żeby burdy nie zrobić. Chwyciła jednak pistolet hukowy, poderwała słaniające się koleżanki do walki i razem ruszyły w kierunku łazienki, gdzie inne, również porządne i nieupojone bimbrem mieszkanki akademika brały prysznic. Kalipso oddała strzały w powietrze ciepłe od pary buchającej zza mokrych zasłonek. Co to był za huk! Po oddaniu strzałów winowajczyni i jej towarzyszki uciekły do swojego pokoju, aby za chwilę z niego wyjść i pomstować na strzelającego wspólnie z mokrymi ofiarami całego zajścia, które w ekspresowym tempie zakończyły wieczorne ablucje. Okazało się, że były nimi bardzo dobre znajome Kalipso. Wściekłe i oplątane w ręczniki szybko znalazły podejrzanego, który nie bardzo wiedział o co chodzi, i groźnie wykrzykiwały jego nazwisko. Jakaś studentka ze wschodu opowiadała o całym zajściu koleżance z innego piętra: "Strielał, on strielał!"
Jedna z mokrych, duża i empatyczna dziewczyna, troskliwie rzekła do naszej bohaterki i jej przyjaciółek, żeby zamknęły się w pokoju i nie otwierały nikomu, bo kto wie, co ten piroman pier..., tu padało nazwisko rudego kolegi z prawa, jeszcze wymyśli.

Kalipso, kiedy upojenie i wielka satysfakcja z wyczynu minęły, nie była z siebie dumna. Nie jest dumna do dziś. Rudego z prawa nigdy jednak nie lubiła... Z koleżankami swoimi cały czas utrzymuje kontakt i pozdrawia je bardzo serdecznie:)

I kilka ilustracji, które nie mają żadnego związku z treścią posta:)
Szafka ze skrzynki na jabłka i leżące w niej gazetki od Hany:)
 Prezent urodzinowy:) Zawsze chciałam mieć taką latarnię:)
Słodziak:)
 Kuzyni?
Kuzyni nie kuzyni, mają świetne ogony do zabawy.

 Piękne oko:)
 Niewiniątko tulące rybkę od Ewy:)
 Waryjat!
 Przyjaciel...

niedziela, 9 listopada 2014

Poranne wzruszenia

Za oknem ciemno, a ja spać nie mogę. Może wyspałam się już za wszystkie czasy? W kątach czają się choróbska, wszystkie brzydkie okropnie, z gilami z nosa cieknącymi... Fuj! Przeganiam je kilka razy dziennie porządnie wietrząc, zamknąwszy uprzednio przychówek w bezpiecznym miejscu, coby go przeciągi nie dopadły. Straszę te choróbska wszystkim, co mam po ręką, mokrą ścierką, gorzkim syropem, inhalacją... Wypędzam na balkon. A kysz, a kysz! Ale się paskudy uwzięły! Jedna łypie na mnie zaropiałym okiem zza szafki, druga kotunia łapie za ogon. A kysz!
Robię obchód pobieżnie. Odpędzam sny niespokojne, przykrywam, podaję wodę do picia... Taka noc, taki ranek...
Komputer mruczy leniwie, kotunio też... Biorę go na ręce i wyglądam teraz jak dama z kociczką. Dobrze nam tak razem. Ogrzewamy się nawzajem. Nawet nie przeszkadza w pisaniu. Spogląda tylko ciekawie na ekran, czy mu myszy nie narysuję. Nie, nie narysuję i nie upoluję. Ty kotuniu, ty...
Myślę tak sobie o różnych rzeczach, pijąc chłodną już dawno herbatę. I o Was też myślę, o tych, co tu zaglądają. I ciepło mi się robi na sercu. Ciepło z powodu Pastelowego Kurnika i wszystkich cudownych Dziewczyn z nim związanych, ciepło za sprawą wielu innych wspaniałych... Wzruszam się, czytając wasze komentarze, motywujące niezwykle. Wzruszam się, wiedząc, że czytają też Ci, którzy komentarzy nie zostawiają. Niektórych dobrze znam.
I tyle bym Wam chciała powiedzieć, ale nie potrafię. A może powiem kiedyś, po kolei, nie od razu?

Dziękuję, że tu jesteście.

Kwiaty dla Was:*

poniedziałek, 3 listopada 2014

Życie, sen i wróble listopadowe

Wiatr dmucha w szyby i w sterty liści, a one wirują, wirują... A drzewa marzną bez czapek. Mała, ruda dziewczynka jak zwykle w piaskownicy gryzie patyki, a biały kudłaty pies znów błąka się wśród krzaków. W bloku naprzeciwko, na parterze mieszkają koty. Widzę, jak wchodzą przez lufcik starego okna do środka. Najpierw wskakują na balkon, a potem wysoko do tego lufcika pod sufitem. Przed chwilą wszedł tam jeden, biały w czarne łatki, a teraz dwa czarne. Przechadzają się dostojnie po parapetach. Ludzi nie widać, nie wieszają prania na balkonie, nie otwierają drzwi. Może to tylko dom kotów...
Babcia z wózeczkiem wyszła na spacer. Zaczepia mnie zawsze w sklepie, chce porozmawiać, podzielić się wiedzą, spostrzeżeniami. Rozumiem jej samotność i złoszczę się sama na siebie za brak cierpliwości.
Właściciele warzywniaka krzątają się ze skrzynkami owoców. Zazwyczaj wpatrują się w telewizor pod sufitem. "Fakty", seriale, "Fakty"... Gdy robię tam zakupy, to sama wkładam warzywa do plastikowych torebek, a oni po omacku liczą pieniądze, po omacku wydają resztę, coby za dużo nie stracić z programu. A niedawno spytali po omacku: "A co dziś bez dziewczynek?".
Młoda Cyganka z bloku obok piękna aż strach... Szuka swej córki, tej małej w kolorowej spódnicy.
Chłopaki z dzielni z oddechem nieświeżym zbierają siły do walki, żeby wieczorem usiąść pod blokiem ze swoją butelką.
Patrzę tak co dzień rano. Ot, taki niewinny rytuał.
I dzisiaj patrzę... Wczoraj Zaduszki. Tu życie jak co dzień.
Tam jeszcze płoną znicze i stoją kwiaty. Piękne chryzantemy dla zmarłych, a jeszcze bardziej dla żywych. Ponad grobami snują się resztki mgły...
I płoną te znicze na zimnych kamieniach, jak gdyby chciały je ogrzać. A każdy kamień ma swoją historię, pod każdą płytą zastygłe serce... Zastygłe piosenki, sny i wspomnienia leciwych staruszek, młodych chłopców i pięknych Cyganek...
Na małym wiejskim cmentarzu, co jeszcze pamięta te stare drzewa, które kołysały do snu śpiących tam wiecznym snem, na lewo od wejścia grzebano dzieci. I ja jako dziecko odwiedzałam te groby ciche, i te kamienne, i te biedne kopczyki usypane z ziemi i przystrojone jodłowymi gałązkami. Pamiętam mogiłkę Marysi, Jasia, Tadzia... Pamiętam ten wiersz zapisany na kawałku blachy przymocowanym do krzyża drucikiem:
Cichutko, ptaszeczki, nie nućcie,
małego Maniusia nie budźcie,
bo on zasnął wiecznym snem,
spoczywa w grobie tem.
Ptaki nigdy nie zważały na ten sen kamienny. Nadal ćwierkają wesoło dla małych dzieci. Dla wszystkich! I dla tych, nad którymi postawiono nowe nagrobki, i dla tych, których mogiły dawno w pył obrócone.
Kopczyków z ziemi już nie ma. Gdzieniegdzie zostały tylko ślady, zmurszałe krzyże. Niedługo będą tam nowe groby, przykryte płytą z kamienia, lastriko, marmuru... Lśniące, eleganckie... Dostojne jak fortepiany, na których grać będzie niezmordowany pianista - wiatr. 
Niektórzy żywi już mają grobowce. Imiona ich i daty urodzenia wyryte na kamiennych tablicach... Brak daty śmierci. Los ludzki przypieczętowany kamieniem...
Wieczorem blask świec oświetla drogę do nieba, żeby umarli dostrzegli nas tam z góry, jak my tu o łóżka ich wieczne dbamy, kwiatami je przystrajamy...
Stąd nawet nie słychać ich śmiechu.
A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy;
Toczy, toczy się los.