wtorek, 29 kwietnia 2014

Życie to jet teatr

Uff! Pot spływał z niej strugami. Nienawidziła upałów, a przed nią jeszcze taki kawał drogi, drogi przez miasto, rozpływające się w słońcu, śmierdzące spalinami, piekielne. Spoglądała od czasu do czasu na wystawy. Kolorowe, letnie ciuszki, stroje kąpielowe, buty, buty, znowu ciuszki... Obijała się o innych przechodniów, smętnych jak ona.
Nie miała ostatnio powodów do radości. Jej jedyny, własny, osobisty, ukochany i zadbany przez nią narzeczony zostawił ją. Czuła się jak ścierka, spocona do tego. Kosmyki czarnych włosów przyklejały się do czoła, zielonoszara spódnica zamiatała chodnik, w bluzce urwał się guzik. Zasłaniała miejsce po nim tekturową teczką. Nagle tuż przed nią pojawiło się cud – zjawisko, świeża, pachnąca, soczysta, w przewiewnej sukience (długiej wprawdzie, żeby zasłonić nie dość zgrabne nogi), z szałowymi lokami koloru blond, w całej swej okazałości - Asia.
Kaśka nie zdążyła nawet nic pomyśleć.
- Cześć! – słodko zaczęła oszałamiająca jak kwiat koleżanka. – Co tam u Ciebie? Wracam właśnie z kursu językowego. Muszę jeszcze zajrzeć do paru sklepów. Tyle mam pracy, jestem taka zabiegana, a ty? No to lecę. Cześć!
Poleciała. Złote klapki tylko mignęły Kaśce przed oczami. Na początku zła na siebie za to swoje niedoszykowanie, za byle jaki wygląd, za to, że nie powiedziała nic, po chwili roześmiała się sama do siebie. „Przecież nie mam faceta” – przemknęło jej przez myśl.
- No to lecę, pa! – powiedziała sama do siebie i ruszyła dalej.
       Po latach deja vu. Kaśka wlecze się przez miasto. Szara marynarka, w torebce bilet na autobus i książka, któraś z tych starych, ulubionych. Stopy obolałe, gorąco. W głowie myśli niewesołe. No i kogóż to spotyka? Świeżą i pachnącą, ubraną w jedwabną, różową bluzkę Asię. U jej boku tym razem mąż też w bladoróżowej koszuli. Skąd ona wzięła gościa, który bez żenady chadza w takiej właśnie koszuli?! No żesz ty! Kaśka walczy z mężem, żeby zakładał garnitur na uroczystości wszelakie. Różowej koszuli by nie wymagała nawet, sama takich nie lubi, ale mógłby się do ludzi ubrać przyzwoicie.
     - Cześć! Buźka! Tak dawno cię nie widziałam! Co u ciebie? My wróciliśmy niedawno z wakacji. Byliśmy w Dubaju. Taki spontaniczny, romantyczny wyjazd. Chcieliśmy zostać dłużej, ale firma się sama nie poprowadzi. No i tych spraw tyle na głowie, kupiliśmy dom, przeprowadzka i takie tam... Gorąco, prawda?
Asia z promiennym uśmiechem ogarnia spojrzeniem zmęczoną po całym dniu pracy i załatwiania spraw w urzędach koleżankę.
Kaśka spogląda pochmurnie na to cud-zjawisko i myśli, po cholerę ona mi to opowiada. Chwali się jak zwykle i ma gdzieś, co u mnie, a jeżeli już chce wiedzieć, to tylko po to, aby znaleźć potwierdzenie, że jest kobietą sukcesu.
    - Wiesz – mówi wolno, z namysłem – fajnie ci w tym różu. Pięknie się opaliłaś. Miło by było spotkać się kiedyś i pogadać dłużej. Zdzwonimy się, kochana. Niestety, śpieszę się na autobus. Trzymajcie się!
Rusza raźno do przodu.
       Asia długo patrzy za nią.
     Znam obie bardzo dobrze. Bliżej mi do Kaśki, ale był czas, że całą naszą trójkę łączyła głęboka zażyłość. Teraz dzwonimy do siebie czasem, stąd znam relacje dziewczyn z ich spotkań. To ciekawe, jakie ludzie mogą mieć wyobrażenia o sobie nawzajem i jak bardzo są one dalekie od rzeczywistości. Obie dziewczyny mają kompleksy, podziwiają się nawzajem, a kiedy się spotykają, grają jakieś dziwne role. O ile byłoby prościej bez tego teatru.


sobota, 26 kwietnia 2014

Jedna jaskółka wiosny nie czyni...

Zazieleniło się, zakwitło wokół, rozwiośniło... Powietrze przyjaźnie ciepłe, motyle na łąkach, ptaki w przestworzach... No w końcu... Nienawidzę zimna. Z tej radości  wiosennej nałamałam kilka pięknych brzozowych gałązek i wstawiłam do wazonu. Cieszyłam się jak głupia, że takie piękne, że te listeczki tak uroczo się rozwijają i że można zawieszki z masy solnej zawiesić. A po nocy spędzonej z gałązkami z nosa zaczęło siąpić. Po dwóch nocach jeszcze bardziej i do tego oczy zapiekły. Bo kto nie wie, że brzozy w kwietniu pylą, i nie wie, że ma alergię na te brzozowe pyłki, ten cierpi. Słodkie gałązki powędrowały do kosza i balkon na cały kwiecień chyba zamknę, bo lubią tu zaglądać smukłe i wiotkie, białe panienki - brzózki, kóre uwielbiam.
Alergia alergią, ale i tak wiosnę trzeba docenić i cieszyć się wszystkim, co z nią związane. A bo na przykład lada dzień "znów zakwitną białe bzy" i maj się zacznie, i majówka. Rogaliki upiekę, dzieciarnię zabiorę i pojedziemy w siną dal. Rozłożymy koc pod drzewem, sami rozłożymy się na nim (na kocu, nie drzewie), termos z kawą weźmiemy i kanapki... I będzie wesoło!
Cieszę się w myślach do tych przygód, co nas czekają.
W tym roku wiosna tak mnie rozbraja. Cieszą te kwiatki najmniejsze i najpiękniejsze, i te bociany, którym udało się wrócić, i sandały na stopach. A bywały wiosny depresyjne bardzo. Wszystko kwitło wkoło, a w duszy smutek, nostalgia. Tak jakby jesień była. Pamiętam, jak kiedyś płakałam samotnie zaryglowana w pokoju akademika, bo mi po prostu smutno było strasznie, a za oknami eksplozja zieleni, świergot ptaków, romanse, koncerty, biesiady... I po co było płakać, jak tyle radości wokół? No cóż, gdy człowiek nie ma wiosny w sercu, to nie tylko wiosna, ale i nawet lato go nie cieszy. A jak człowiek udręczony ma taki niepokojący rys osobowości, jak pisząca te słowa, że gdy mu dobrze, to zawsze znajdzie coś, żeby mu tak dobrze nie było, to tak do końca beztroski nigdy być nie może. A ta wiosna piękna, utęskniona, jedyna... Drugiej takiej nie będzie. Czy warto martwić się na zapas?


A dzisiaj goście przyjadą:) Cieszę się niezmiernie. I do roboty trzeba się wziąć, bo będzie naprawdę duża gromada dzieci. A wieczorem... Będzie zabawa, będzie się działo... I znowu nocy będzie mało...

środa, 23 kwietnia 2014

Wspomnienie


Pierwsze promienie wiosennego słońca wpadły przez okno. Wyjrzała spod pierzyny. Kot wskoczył na łóżko. Jego oczy, dzikie i chytre wpatrywały się w nią badawczo.
- Wstaję, wstaję... Mogłeś coś sobie upolować. Robisz się leniwy.
Wstając, potknęła się o własne buty. Założyła je szybko, bo podłoga była zimna. Podeszła do kuchni. Wlała wody do okopconego czajnika. Zaczęła łamać gałązki na rozpałkę. Po chwili płonął ogień. Później pokroiła chleb, otworzyła słoik z dżemem porzeczkowym, rozpakowała wędzoną rybę. Pochyliła głowę nad swoim śniadaniem.
Kiedyś przy stole w kuchni siadało ich siedmioro. To było jeszcze w Chicago, gdzie się urodziła. Była najmłodszą i jedyną córką urodzoną w Ameryce. Rodzicom nie wiodło się najlepiej na emigracji. Odżywiali się zatem skromnie. Marzyła o czekoladzie, marzyła o lalce, marzyła o własnym łóżku, na którym mogłaby się wyciągnąć swobodnie, wyprostować nogi. Poza marzeniami niewiele pamiętała z tego okresu.
Wrócili do Polski, bez braci bliźniaków, którzy długo chorowali i nagle znikli. Matka powiedziała, że wyzdrowieli i gdzieś pobiegli, ale kiedyś wrócą.
Wtedy była strasznie zła na braci, że odeszli bez słowa pożegnania, że nie pomogli rodzicom, że mamusia przez nich płakała. A oni przecież nie mogli, ich już nie było...
W domu była nędza, dlatego Helenę wysłali na służbę. Miała wtedy osiem lat. Kazali jej ganiać krowy na pole. Wiosną i jesienią o świcie było chłodno, a ona chodziła boso. Biegała po zimnej rosie, czasami wkładała nogi w ciepłe krowie placki. Wieczorami razem z innymi dziećmi, które dzieliły jej los, rozpalała ognisko. Piekła przy nim kartofle. Ach, jakie były smaczne...
W domu Państwa czasami musiała gotować. Nie sięgała do kuchennego blatu, więc podstawiała sobie stołek. Pewnego razu zrobiła pranie. Bardzo się starała. Wykrochmaliła nawet chustki do nosa i skarpetki. Kiedy Pani to zobaczyła, zabroniła jej prać.
Hmm... Musiała chodzić do szkoły. Trzy kilometry przez las. Droga była wspaniała... Tylko ta nauka... Nauczyciel często bił dzieci. Miał skórzany pas. Kiedy raz wróciła do domu z czerwoną, piekącą pręgą, postanowiła skończyć edukację. Zawzięła się. Cały miesiąc podczas lekcji ukrywała się w lesie. W końcu oznajmiła rodzicom, że dość ma nauki. Nie zmuszali jej do niczego. Udało jej się skończyć trzy klasy. Tyle wystarczyło, żeby nauczyć się pisać i czytać.
Kiedy spotkała Heńka, myślała, że tak już musi być, skoro los postawił na jej drodze tego mężczyznę, to ona nie może się niczemu sprzeciwiać. Pobrali się. Miała szczęście. Mąż jej nie bił, pił umiarkowanie, był wesoły.
Martwiła się, że nie mieli dzieci. Lekarze wzruszali ramionami. Nie byli w stanie nic zrobić. Pomyślała, że może to i lepiej, może ona się nie nadaje... Wtedy zachorowała. Wyrósł jej guz na piersi, czekała ją operacja. Leżała na szpitalnym łóżku, wpatrzona w sufit modliła się żarliwie, jak nigdy.
Wtedy jeszcze była piękna. Do tej pory przechowywała jak relikwię ślubne zdjęcie. Patrzyła ze zdumieniem na uśmiechniętą brunetkę o delikatnych rysach twarzy, z oczami błyszczącymi radością. Czy ona to ja? – pytała samą siebie. Teraz to nawet unikała patrzenia w lustro. Bała się tej twarzy czarnej, twarzy zniszczonej, pomarszczonej.
Kiedy Heniek przyszedł do niej tuż przed operacją, chwyciła go za szyję, krzyczała, żeby ją zabrał do domu, że nie chce... Nie powiedział ani słowa, otulił ją swoją marynarką i wyniósł ze szpitala.
Pierś nadal bolała. Starała się o ty nie myśleć. Po jakimś czasie guz zniknął.
Pracowali ciężko. Mieszkali w wynajętych mieszkaniach. Ona doiła krowy, on uprawiał pole.
Gdy zachorował, była jeszcze młoda. Zaczął odczuwać dziwne bóle w stopach, później w kolanach. Uskarżał się na nie mocno. W szpitalu obcięto mu obie nogi. Te nogi obcięte, niegdyś silne, umięśnione, bolały go bardzo. Ją zresztą też. Doszła do wniosku, że to, czego nie ma, boli najbardziej. Nauczyła go jeździć na wózku inwalidzkim, nauczyła go żyć na nowo. Była dobrą nauczycielką, chociaż miała tylko trzy klasy. Kiedy zrozumiał, że tak trzeba, umarł. Była to śmierć nagła i bolesna.
Heńka już nie było. Chodziła nadal do pracy. Późno wracała do domu, pustego, zimnego i nieswojego. Nie interesowali jej inni mężczyźni. Uroda spływała z niej jak deszcz. Zestarzała się przy obcych krowach, świniach, ciężkiej pracy.
Gdy dostała emeryturę, poczuła się niepotrzebna. Postanowiła wrócić do rodzinnego domu, chociaż wiedziała, że nikogo tam nie zastanie. Wszyscy poszli śladami braci bliźniaków, którzy zginęli jej z oczu w Ameryce.
Dom zamknięty był na kłódkę. Jego właścicielami byli obcy ludzie. Pozwolili jej trochę w nim pomieszkać, lecz po pierwszej kłótni kazali się wynosić.
Piła. Bo co miała robić? Nędzna emerytura starczała jedynie na wódkę, która nie była droga. Po kilku kieliszkach płakała, po kilkunastu nie pamiętała o samotności. W takich chwilach miała czasami nawet towarzystwo, podobnych jak ona nieszczęśników. Jeden z nich użyczył jej kąta. Po roku nabawił się marskości wątroby. Był kolejną osobą, która jej uciekła.
Często urządzała sobie spacery do lasu. Brała ze sobą kanapki, sok własnej roboty, okulary, bo wzrok się popsuł. Zbierała, jagody, maliny i grzyby. W domu robiła z nich później przetwory albo suszyła.
Kochała las, woń igliwia, smukłość brzóz i miękkość mchu. Często siadała pod drzewem i napawała się wywołującym u niej silne wrażenia widokiem majestatycznych drzew, głębokiej zieleni, drżących liści. Czuła, że jest kawałkiem wyrwanym bez sensu z ciała lasu. To uczucie było tak silne, że aż czuła ból i niepokój. Przytulała się wtedy mocno do ziemi, szukając ukojenia, zagrabiała palcami ściółkę i przyciskała ją do twarzy.
Miała rodzinę. Jej krewni mieszkali w tej samej wsi. Nie mogła jednak liczyć na pomoc od nich, bo oni sami oczekiwali pomocy.
Zmarła samotnie.
Po co o niej piszę? Bo istniała naprawdę. Nosiła na głowie turban, powłóczyste spódnice i cygańskie kolczyki. Była barwnym ptakiem na tle konserwatywnych mieszkańców wsi. Piszę o niej, bo prosiła mnie kiedyś, żebym była przy niej, przy trumnie, kiedy będą ją chować, a ja nie wiedziałam o jej śmierci. A prosiła mnie po to, bo chciała mieć kogoś bliskiego przy sobie w tej chwili, kiedy zgromadzą się wokół ludzie, którzy ranili ją kiedyś złym słowem. Człowieka starego i samotnego zranić jest bardzo łatwo, a we wsi było dużo takich, co to nie zwracali uwagi na konwenanse. Pamiętam też,  że wiele razy święta spędzała w domu moich rodziców, którzy nie chcieli, żeby w takie dni była sama. Kiedyś, będąc dzieckiem, poszłam do niej, aby zaprosić ją na wigilię, a ona otworzyła mi drzwi, płacząc.
 Nie wiem, gdzie jest pochowana.
Piszę o niej, bo boli mnie przemijanie. Po tym życiu nie ma już śladu, zburzono nawet dom, w którym mieszkała ta moja sąsiadka. Nikt jej nie wspomina, nikt nie pamięta. A ja czuję, że powinnam pamiętać, bo mnie o coś prosiła, coś, czego nie spełniłam. Żal mi straconego potencjału. Może w innym czasie, innym miejscu, wśród innych ludzi... Byłoby inaczej...

A to pamiątka po mojej sąsiadce. Piękna, zabytkowa książeczka do nabożeństwa, którą dostałam od jej rodziny.


niedziela, 20 kwietnia 2014

Śmierci nie ma i nie będzie, życie wszędzie jest.

Wielkanocny pacierz

Nie umiem być srebrnym aniołem -
Ni gorejącym krzakiem -
Tyle Zmartwychwstań już przeszło-
A serce mam byle jakie.
Tyle procesji z dzwonami -
Tyle już alleluja -
A moja świętość dziurawa
Na ćwiartce włoska się buja.
Wiatr gra mi na kościach mych psalmy -
Jak na koślawej fujarce -
Żeby choć papież spojrzał
Na mnie – przez białe swe palce.
Żeby choć Matka Boska
Przez chmur zabite wciąż deski -
Uśmiech mi Swój zesłała
Jak ptaszka we mgle niebieskiej.
I wiem, gdy łzę swoją trzymam
Jak złoty kamyk z procy -
Zrozumie mnie mały Baranek
Z najcichszej Wielkiej Nocy.
Pyszczek położy na ręku -
Sumienia wywróci podszewkę -
Serca mojego ocali
Czerwoną chorągiewkę.
 ks. Jan Twardowski

Wszystkim, którzy tu zaglądają, życzę wesołych i pogodnych Świąt.

sobota, 19 kwietnia 2014

Rzeżucha nie urośnie

Dom śpi... Pachnie czekoladowym ciastem. Przygotowania do świąt zaledwie rozpoczęte. Rzeżucha posiana rano, nie urośnie na czas. Jutro trzeba przygotować trzy koszyczki wielkanocne, bo nijak  małe damy nie mogły dojść do porozumienia, która to będzie niosła ten jeden, tradycyjnie. Każda będzie dzierżyć swój. Tak postanowiły i koniec. Niech im tam będzie.
Kiedyś Wielki Tydzień był dla mnie czasem niezwykłym. Teraz wszystko sprowadza się do domowych obowiązków, dzieci. Żal mi, że ten czas przedświąteczny i świąteczny jest taki normalny, a może nienormalny, nijaki. Bo co z tych pisanek, kurczaków i bab wielkanocnych, kiedy w duszy czegoś brak. Słońce wpada do domu przez umyte okna, balkon wysprzątany, ciasta upieczone, ale nie to jest istotą tych Świąt.
A jutro rzucę się w wir dalszych przygotowań  typu gotowanie, pieczenie, odpiszę na smsy i e-maile, bo czasu brak na pisanie kartek...

Dziś zmarł Gabriel García Márquez, człowiek, któremu zawsze będę wdzięczna za Makondo.








środa, 16 kwietnia 2014

Krasnoludek

W sobotę odwiedziłam Białystok - miasto, w którym spędziłam kilka cudownych lat. Przy tej okazji wstąpiłam na Międzynarodowe Targi Książki, które odbyły się w gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej. A tam tłok, ścisk... Omalże dziecka nie zgubiłam. Przeciskamy się przez te dzikie tłumy, w których obudził się instynkt łowcy. A zwierzyna nie byle jaka... Piękne książki, nowości pachnące drukarnią, a na nie rabaty, a do nich prezenty... W przelocie zerkam na Grahama Mastertona - brytyjskiego twórcę horrorów, który siedzi i autografy rozdaje. Za horrorami nie przepadam, ale doceniam talent pisarza. Przez ułamek sekundy cieszę się możliwością przebywania w pobliżu Mistrza, tylko ułamek, bo muszę zachować czujność, żeby nie stracić z oczu trzech małych wiercipięt. Pędzę za nimi do stoisk z literaturą dziecięcą. A tam Nusie, Pettson i Findus, Pan Kuleczka i inni znajomi.  Dziewczynki nieźle orientują się w ofercie wydawniczej i żywiołowo reagują na znane im pozycje. Wybieramy brakujące nam  Mamoko 3000, a potem jeszcze Mysi Domek. Sam i Julia w teatrze. Idziemy dalej.
I nagle... Ach! Co to za czerwona czapeczka mignęła mi na półce z książkami? No tak, to Krasnoludek stworzony przez Bohdana Butenkę, ilustratora, którego jestem zagorzałą fanką. Uwielbiam go za Gapiszona, Gucia i Cezara. Za wszystkie narysowane przez niego postacie, pełne wdzięku, ruchliwe i sympatyczne. No i ten Krasnoludek taki fajny, więc go wzięłam, przygarnęłam, no i jest!
Po zakupach, obdarowani przez niektórych sprzedawców balonikami, notesikami, lizaczkami, udaliśmy się na kawkę i soczki, co było niezbędne, bo mamusię i tatusia rozbolały głowy od obracania się na wszystkie strony, żeby nie stracić małych pędziwiatrów z oczu.
A teraz zachwycam się pięknymi ilustracjami z książki o Krasnoludku, na którego muchomorkowy domek niegodziwe wietrzysko strąciło szyszeczki z sosny, w wyniku czego domek ten utracił i musiał szukać nowego. A jak się skończyła ta historia? Mogę zdradzić jedynie, że Krasnoludek śmiał się na cały las.
Piękne!
















sobota, 12 kwietnia 2014

Marzenia

Lubię tak sobie pomarzyć czasami. Ostatnio coraz częściej... I coraz wiecej tych marzeń. To chyba dobrze. A o czym? A takie przyziemne te pragnienia - mały domek z wielkim ogrodem, wokół domu drzewa... Uwielbiam drzewa, szczególnie jesienią, kiedy liście są rude, żólte, brązowe. Lubię pić kawę na powietrzu, w spokoju. A jeśli mogłabym tak, pijąc kawę, oglądać posadzone przez siebie kwiaty, posadzone wprost do gruntu, nie w doniczkach... Marzę też, co oczywiste, o szczęściu moich dzieci. Chciałabym głównie dla nich tego domu. A dla siebie tylko to jeszcze pragnę troszeczkę wolnego czasu, tak naprawdę niedużo, żebym mogła te swoje książki ukochane przeczytać, bo w nocy to już sił nie mam, a rano trzeba wcześnie wstać i herbatę zaparzyć, i śniadanie szykować... Chciałabym też zawsze tym moim najbliższym móc to śniadanie przyrządzić. Ot, taki paradoks -  człowiek chce czasami uciec od tych swoich obowiązków, od zmęczenia, a nie wyobraża sobie bez tego życia. Chciałabym też, jak już urlop wychowawczy się skończy, dalej rozwijać się zawodowo. A może zacząć coś nowego? Pracować w swoim wymarzonym domu? Muszę to jeszcze przemyśleć.Wyobrażam sobie siebie taką za ileś lat, spełnioną i zadowoloną, piekącą ciasteczka na przyjazd córek rozproszonych gdzieś w świecie. Po to zbieram te wszystkie przepisy zalegające w szafce. Mam nadzieję, że te wszystkie marzenia się spełnią. Takie samospełniajace się proroctwo... Przecież tak wiele pięknych planów się udało. Chociaż piosenkarką nie zostałam... I aktorką też nie.




środa, 2 kwietnia 2014

Ja o szafiarkach:)

Pewien znany pisarz postanowił zostać blogerem modowym. Podniosła się fala krytyki.  A ja weszłam na tę jego stronkę. Pięknie, profesjonalnie zrobiona. Teksty ciekawe i napisane ładnym językiem. Stylizacje niekoniecznie w moim typie, a nawet bardzo nie w moim, ale zdjęcia oryginalne. No i zajrzę tam pewnie jeszcze , bo ta strona osobowości pisarza zaskoczyła mnie i zainteresowała.
Ja w ogóle bardzo lubię niektóre szafiarki. Na pewno nie należą do nich blogerki-celebrytki i te które aspirują do tego miana. Nie mam potrzeby śledzenia najnowszych trendów modowych, wolę podpatrywać ciekawy styl, czasem zupełnie inny od mojego, ale intrygujący. Te "moje" szafiarki to, wydaje mi się, ciepłe, sympatyczne osoby, które chcą pokazać nie tylko ciuchy, ale przede wszystkim siebie. Często daję upust swojemu wścibstwu i podglądam ich blogi. No i co ja poradzę na to, że tak lubię piękne zdjęcia. Sama nie potrafię dobrze fotografować, a tym bardziej pozować.
A to pierwsza, uchwycona przeze mnie podczas niedzielnego spaceru nad Narwią, wiosenna jaszczurka w pięknym, dopasowanym jaszczurczym kostiumiku:)