środa, 23 kwietnia 2014

Wspomnienie


Pierwsze promienie wiosennego słońca wpadły przez okno. Wyjrzała spod pierzyny. Kot wskoczył na łóżko. Jego oczy, dzikie i chytre wpatrywały się w nią badawczo.
- Wstaję, wstaję... Mogłeś coś sobie upolować. Robisz się leniwy.
Wstając, potknęła się o własne buty. Założyła je szybko, bo podłoga była zimna. Podeszła do kuchni. Wlała wody do okopconego czajnika. Zaczęła łamać gałązki na rozpałkę. Po chwili płonął ogień. Później pokroiła chleb, otworzyła słoik z dżemem porzeczkowym, rozpakowała wędzoną rybę. Pochyliła głowę nad swoim śniadaniem.
Kiedyś przy stole w kuchni siadało ich siedmioro. To było jeszcze w Chicago, gdzie się urodziła. Była najmłodszą i jedyną córką urodzoną w Ameryce. Rodzicom nie wiodło się najlepiej na emigracji. Odżywiali się zatem skromnie. Marzyła o czekoladzie, marzyła o lalce, marzyła o własnym łóżku, na którym mogłaby się wyciągnąć swobodnie, wyprostować nogi. Poza marzeniami niewiele pamiętała z tego okresu.
Wrócili do Polski, bez braci bliźniaków, którzy długo chorowali i nagle znikli. Matka powiedziała, że wyzdrowieli i gdzieś pobiegli, ale kiedyś wrócą.
Wtedy była strasznie zła na braci, że odeszli bez słowa pożegnania, że nie pomogli rodzicom, że mamusia przez nich płakała. A oni przecież nie mogli, ich już nie było...
W domu była nędza, dlatego Helenę wysłali na służbę. Miała wtedy osiem lat. Kazali jej ganiać krowy na pole. Wiosną i jesienią o świcie było chłodno, a ona chodziła boso. Biegała po zimnej rosie, czasami wkładała nogi w ciepłe krowie placki. Wieczorami razem z innymi dziećmi, które dzieliły jej los, rozpalała ognisko. Piekła przy nim kartofle. Ach, jakie były smaczne...
W domu Państwa czasami musiała gotować. Nie sięgała do kuchennego blatu, więc podstawiała sobie stołek. Pewnego razu zrobiła pranie. Bardzo się starała. Wykrochmaliła nawet chustki do nosa i skarpetki. Kiedy Pani to zobaczyła, zabroniła jej prać.
Hmm... Musiała chodzić do szkoły. Trzy kilometry przez las. Droga była wspaniała... Tylko ta nauka... Nauczyciel często bił dzieci. Miał skórzany pas. Kiedy raz wróciła do domu z czerwoną, piekącą pręgą, postanowiła skończyć edukację. Zawzięła się. Cały miesiąc podczas lekcji ukrywała się w lesie. W końcu oznajmiła rodzicom, że dość ma nauki. Nie zmuszali jej do niczego. Udało jej się skończyć trzy klasy. Tyle wystarczyło, żeby nauczyć się pisać i czytać.
Kiedy spotkała Heńka, myślała, że tak już musi być, skoro los postawił na jej drodze tego mężczyznę, to ona nie może się niczemu sprzeciwiać. Pobrali się. Miała szczęście. Mąż jej nie bił, pił umiarkowanie, był wesoły.
Martwiła się, że nie mieli dzieci. Lekarze wzruszali ramionami. Nie byli w stanie nic zrobić. Pomyślała, że może to i lepiej, może ona się nie nadaje... Wtedy zachorowała. Wyrósł jej guz na piersi, czekała ją operacja. Leżała na szpitalnym łóżku, wpatrzona w sufit modliła się żarliwie, jak nigdy.
Wtedy jeszcze była piękna. Do tej pory przechowywała jak relikwię ślubne zdjęcie. Patrzyła ze zdumieniem na uśmiechniętą brunetkę o delikatnych rysach twarzy, z oczami błyszczącymi radością. Czy ona to ja? – pytała samą siebie. Teraz to nawet unikała patrzenia w lustro. Bała się tej twarzy czarnej, twarzy zniszczonej, pomarszczonej.
Kiedy Heniek przyszedł do niej tuż przed operacją, chwyciła go za szyję, krzyczała, żeby ją zabrał do domu, że nie chce... Nie powiedział ani słowa, otulił ją swoją marynarką i wyniósł ze szpitala.
Pierś nadal bolała. Starała się o ty nie myśleć. Po jakimś czasie guz zniknął.
Pracowali ciężko. Mieszkali w wynajętych mieszkaniach. Ona doiła krowy, on uprawiał pole.
Gdy zachorował, była jeszcze młoda. Zaczął odczuwać dziwne bóle w stopach, później w kolanach. Uskarżał się na nie mocno. W szpitalu obcięto mu obie nogi. Te nogi obcięte, niegdyś silne, umięśnione, bolały go bardzo. Ją zresztą też. Doszła do wniosku, że to, czego nie ma, boli najbardziej. Nauczyła go jeździć na wózku inwalidzkim, nauczyła go żyć na nowo. Była dobrą nauczycielką, chociaż miała tylko trzy klasy. Kiedy zrozumiał, że tak trzeba, umarł. Była to śmierć nagła i bolesna.
Heńka już nie było. Chodziła nadal do pracy. Późno wracała do domu, pustego, zimnego i nieswojego. Nie interesowali jej inni mężczyźni. Uroda spływała z niej jak deszcz. Zestarzała się przy obcych krowach, świniach, ciężkiej pracy.
Gdy dostała emeryturę, poczuła się niepotrzebna. Postanowiła wrócić do rodzinnego domu, chociaż wiedziała, że nikogo tam nie zastanie. Wszyscy poszli śladami braci bliźniaków, którzy zginęli jej z oczu w Ameryce.
Dom zamknięty był na kłódkę. Jego właścicielami byli obcy ludzie. Pozwolili jej trochę w nim pomieszkać, lecz po pierwszej kłótni kazali się wynosić.
Piła. Bo co miała robić? Nędzna emerytura starczała jedynie na wódkę, która nie była droga. Po kilku kieliszkach płakała, po kilkunastu nie pamiętała o samotności. W takich chwilach miała czasami nawet towarzystwo, podobnych jak ona nieszczęśników. Jeden z nich użyczył jej kąta. Po roku nabawił się marskości wątroby. Był kolejną osobą, która jej uciekła.
Często urządzała sobie spacery do lasu. Brała ze sobą kanapki, sok własnej roboty, okulary, bo wzrok się popsuł. Zbierała, jagody, maliny i grzyby. W domu robiła z nich później przetwory albo suszyła.
Kochała las, woń igliwia, smukłość brzóz i miękkość mchu. Często siadała pod drzewem i napawała się wywołującym u niej silne wrażenia widokiem majestatycznych drzew, głębokiej zieleni, drżących liści. Czuła, że jest kawałkiem wyrwanym bez sensu z ciała lasu. To uczucie było tak silne, że aż czuła ból i niepokój. Przytulała się wtedy mocno do ziemi, szukając ukojenia, zagrabiała palcami ściółkę i przyciskała ją do twarzy.
Miała rodzinę. Jej krewni mieszkali w tej samej wsi. Nie mogła jednak liczyć na pomoc od nich, bo oni sami oczekiwali pomocy.
Zmarła samotnie.
Po co o niej piszę? Bo istniała naprawdę. Nosiła na głowie turban, powłóczyste spódnice i cygańskie kolczyki. Była barwnym ptakiem na tle konserwatywnych mieszkańców wsi. Piszę o niej, bo prosiła mnie kiedyś, żebym była przy niej, przy trumnie, kiedy będą ją chować, a ja nie wiedziałam o jej śmierci. A prosiła mnie po to, bo chciała mieć kogoś bliskiego przy sobie w tej chwili, kiedy zgromadzą się wokół ludzie, którzy ranili ją kiedyś złym słowem. Człowieka starego i samotnego zranić jest bardzo łatwo, a we wsi było dużo takich, co to nie zwracali uwagi na konwenanse. Pamiętam też,  że wiele razy święta spędzała w domu moich rodziców, którzy nie chcieli, żeby w takie dni była sama. Kiedyś, będąc dzieckiem, poszłam do niej, aby zaprosić ją na wigilię, a ona otworzyła mi drzwi, płacząc.
 Nie wiem, gdzie jest pochowana.
Piszę o niej, bo boli mnie przemijanie. Po tym życiu nie ma już śladu, zburzono nawet dom, w którym mieszkała ta moja sąsiadka. Nikt jej nie wspomina, nikt nie pamięta. A ja czuję, że powinnam pamiętać, bo mnie o coś prosiła, coś, czego nie spełniłam. Żal mi straconego potencjału. Może w innym czasie, innym miejscu, wśród innych ludzi... Byłoby inaczej...

A to pamiątka po mojej sąsiadce. Piękna, zabytkowa książeczka do nabożeństwa, którą dostałam od jej rodziny.


6 komentarzy:

  1. Kalipso, jak pięknie piszesz, popłakałam się...
    Jak dobrze, że trafiłaś do naszego Kurnika a ja do ciebie...
    Książeczka - brak mi słów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Bardzo się się cieszę, że Ci się podobało. Ja płakałam, jak pisałam ten post. Nigdy wcześniej nikomu o tych emocjach opisanych nie mówiłam, a gdzieś to we mnie głęboko tkwi. No i miło mi ogromnie, że zajrzałaś tu mnie, bo ja u Ciebie na pewno zostanę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, wydaje mi się, że takie pisanie porządkuje myśli i emocje, które w nas tkwią. Jak zaczynasz pisać, to jakoś to oswajasz, nazywasz i potem chyba jest łatwiej, Trzymanie wszystkiego w środku czasem źle się kończy, jakieś ujście musi być.
      Cieszę się bardzo, że u nas zostaniesz (piszemy bloga na spółkę z Haną), zobaczysz, jest fajnie:))) A czasem kompletnie odjazdowo:)))

      Usuń
    2. I chyba właśnie po to ten blog, żeby ujście było. Wiem, że u Was jest fajnie i że piszecie z Haną. Tak szybko pisałam, bo miałam tylko chwilę wolną, że się pomyliłam, ale to się nie powtórzy:)))

      Usuń
  3. wdzięczność, to słowo czasem wprawia mnie w zakłopotanie. kiedy ktoś mi się chce odwdzięczyć. nawet nie tyle chce, co musi. bo skoro mu pomogłam, to koniecznie musi mi się odwdzięczyć, inaczej będzie miał uwierający go dług. a dla mnie jest tak, jak by ten ktoś kierował się w życiu regułami, których sens mi się wymyka. dla mnie wdzięczność to jest to, co czuję teraz. jestem Ci wdzięczna, że opisałaś tę historię, i że zrobiłaś to tak pięknie. dziękuję!
    tempo giusto

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tempo, a ja Ci jestem wdzięczna za te słowa. Wzruszyłam się:*

      Myślę sobie czasem o tej mojej sąsiadce. Dom, w którym mieszkała został dawno zburzony, ale zostały jeszcze fundamenty i chaszcze w tym miejscu, resztki pieca. Kiedy przyjeżdżam do rodziców, widzę je. Smutek zieje z tego miejsca opuszczonego.

      Dzięki Tobie przeczytałam ten post chyba po raz pierwszy od czasu opublikowania, bo zazwyczaj nie lubię czytać tego, co napisałam. Zawsze czuję jakieś takie zawstydzenie:)

      Usuń