Czasami wystarczy mokry liść
leżący na ścieżce, na nagrobku, żeby przywołać wszystko. Stoisz tak i patrzysz
na ten liść o poszarpanych brzegach, podziurawiony i martwy, rozkładający sie
już... Właściwie to nieważne, gdzie i kiedy. Ważne, że patrzysz i widzisz.
Przydymione obrazy, parujące zupy, domowe sukienki w kwiatki. Echo dawnych
śmiechów, rozproszonych pod starym sufitem, wybrzmiałych. Zbutwiały liść, jak
tak patrzysz na niego, nie ruszając się, niby nie myśląc, otwiera drogi do
zaginionego sadu, domu, do starego świata, który ciągle istnieje, ale jest już
krainą cieni. Istnieje gdzieś w tobie tylko, głęboko schowany. Słyszysz
znajome głosy, ale jak zza ściany, jak zza kilku ścian. Słyszysz i swój śmiech,
swoją naiwność, widzisz nieświadomość swoją. Brak poczucia chwili, czasu. Każda
chwila jest iskrą, każda jest popiołem.
Ręka wyciągnięta daleko, nie uchwyci chwili spalonej. Dawna nieświadomość wzrusza,
czasem wywołuje uśmiech, jednak boli, bo już wiesz, co było potem.
Mokry liść, żółty, czerwony -
nieważne. Dopóki patrzysz i się nie zastanawiasz nad tym - nieistotne. Liść
targa wnętrznościami. Obrazy płyną jak
mętna woda. Stare piosenki, zabawy, twarze. Czujesz nawet zapachy i smaki. Palce
uciekają jakby przed dotykiem nieistniejących już chropowatych faktur. Zapadasz
się w sobie... Najdalej, jak się da. Dopóki wzrok nie oderwie się od liścia.
Idźmy już. Już się wszyscy
pomodlili. Jak pięknie wygląda cmentarz nocą! Prawdziwy festiwal światła... I
nowe groby... Idźmy już.
Idźmy.