Nie czuję się
dziś dobrze, ale napisałam niedawno, że wróciłam. To
zobowiązuje.
Na dworze zimno,
w chałupie też. Zanim napalę w kominku albo po prostu włączę
ogrzewanie, co dużo prostsze jest, cofnijmy się w czasie o rok. A
może i więcej... Wtedy to jako nieodrodna kurza córka (tu uściski
dla moich matek blogowych - Miki i Hany) poczułam wenę i chwyciłam
za pędzel, a raczej mały pędzelek z dziecięcego piórnika. Wzięłam
też farby szkolne i dwa drewniane pudełka po kredkach. Pomazałam,
pomazałam, wysuszyłam, a potem namalowałam kwiatki. Dziewczynkom
nakazałam zrobić wałeczki z filcu i upchnąć je w pudełkach -
pomysł zaczerpnięty z sieci. Potem mogły w nich układać moją
drogocenną biżuterię.
Kolorowe kolczyki
z papieru niestety się zgniotły. Niech będzie, że same się
zgniotły. Z trudem odżałowałam.
W tym roku we
wrześniu mieszkała z nami mysz. Po kilku nieudanych próbach w
końcu udało nam się ją schwytać w tę wiekową, pożyczoną
pułapkę. Śliczna była, ale musiała wyprowadzić się na pole.
I mam dowód, że
w Narwi pływają krokodyle.
No i zobaczcie,
co się dzieje z różami...