wtorek, 1 listopada 2016

Wysyłam liście

Listopadowa mgła i smutek. Łzawe te święta, zimne. Ludzie wpatrzeni w nagrobki. Nikomu nie chce się mówić. Gdzieś w środku ciepłe obrazy, pieśń przeszłości...
Pamiętam, jak umarła babcia. Później umierali dziadkowie, ale jej śmierć była pierwsza, dlatego najstraszniejsza. A wiadomość o niej przekazana była bez lukru. Po prostu – umarła. Miałam dziewięć lat i poczułam smak apokalipsy. Gdzieś w sercu powstała wyrwa. Wspomnienia jak wata nie mogły jej zalepić. Koronkowe serwetki, sukienka w kwiaty, skórzana torebka – wszystko straciło właściwą treść. Nawet zapach, który jeszcze jakiś czas trwał w szafie. Ta wyrwa istnieje do dziś, tylko gdzieś głębiej. Czasami wracają obrazy.
Oddycham zimnym, wilgotnym powietrzem. Ta wilgoć należy też do świata umarłych. Otula ich ciała, otula niewyraźne portrety w naszych głowach, sercach.
Portret chłopca, który dla mnie na zawsze został w czwartej klasie. Uśmiechniętego, z błyszczącymi oczami, słodkiego łobuziaka... Tak naprawdę zginął w wieku osiemnastu lat. Niedawno. A ja widzę go w tej klasie, skazanego na uśmiech dziecka.   
I dziewczyna, która pięknie grała na flecie. Starała się bardzo szybko żyć, nie prześnić, bo wiedziała, że sen na nią czyha. Wiedziała bardzo dobrze.
W tym roku zmarła prawie stuletnia babcia koleżanki. Leżała w łóżku jak zwiędła gałązka, pokurczona, poskręcana, wyschnięta. Bezbronna i słaba, chory ptak... Widziała duchy. Była i tu, i tam.
Wiatr hula nad grobami. Płoną znicze, płoną liście. Płomyki liści wirują i lecą wprost do nieba. Łapią je tam i gaszą.
Dla Was te kwiaty, dla Was! Te znicze, ogień...

Wysyłam myśli, modlitwy, liście.

Zdjęcia jeszcze z maja. Maków Mazowiecki - miasto w województwie mazowieckim, położone nad rzeką Orzyc. I jego cmentarze.
Stary cmentarz, zdewastowany podczas wojny.











  Pomnik z macew, wydartych z kraweżników ulic. Znajduje się koło dworca autobusowego.


Cmentarz żołnierzy radzieckich.


Na cmentarzu miejskim znajduje się grób marynarzy.
A Orzyc płynie...

poniedziałek, 10 października 2016

O rozcinaniu węzłów i nowym domowniku

Zapętliło się u nas, zagęściło. Kolejne sprawy niczym jesienne liście spadają na głowę. Nic to! Uzbroiliśmy się w złote miecze i węzły gordyjskie rozcinamy.

Jesień objawiła się niespodziewanie, od razu w pełnej krasie. I pięknie jest, i straszno. Mgliste poranki, mroczne wieczory, ciemne noce... Kaloryfery jednak grzeją i pranie szybko się suszy.

Takie już są te nasze październiki  od zawsze - poplątane. Złe i dobre wspomnienia się w nich mieszają. Coraz mniej jednak czasu na rozmyślania, trzeba mieczem machać, walić na oślep czasami, przeć do przodu.

Jest dobrze. Jest kot. W sobotę gnaliśmy po niego przez deszcz czterysta kilometrów.
Oczywiście ciągle mam obawy, dlatego nie wpadam w euforię. Chociaż  taki cudak z niego.  Chcemy spróbować znowu z kotem. Mam nadzieję, że się uda.

Wszystko, co powyżej, pisałam wczoraj. Dziś już nie mam pewności, że jest dobrze. Czarne chmury czuję nad głową.

Myślałam, że kot mi dzisiaj uciekł. Drzwi wyjściowe były przez chwilę otwarte. Jak to zauważyłam, to zaczęłam go szukać. Nigdzie go nie było. Zbadałam całą klatkę schodową, łącznie z piwnicą. I nic! W panice wróciłam do domu i zaczęłam szykować się do pracy. A on... wyszedł spod łóżka. Ufff!

Do pracy się spóźniłam.

Poznajcie Ryśka:)



 Anioł Stopa czuwa nad nami:)




 Pottery od Dory w ramach akcji Wyrzuta. Dziękuję, Dora:)
 W jesienne poranki pomaga mi ptaszek od Marii.



niedziela, 18 września 2016

We wrześniu chcę sierpnia!

No i cóż, że mocno zakotwiczyłam się w sierpniu malowanym złotem zbóż, słonecznym, jagodowym, sielskim, wakacyjnym... I cóż... Skoro wszystko mi mówi:  Wrzesień to, wrzesień! Dawno już... Jarzębiny czerwone, dynie brzuchate, żółknące powoli liście - to wszystko piękne. Najgorszy jest ten pośpiech wrześniowy, tykanie zegara gdzieś z tyłu głowy, że to niezrobione, że tamto... I tak tyka, tyka. A ja lecę, pędzę, żeby nic nie wybuchło. Jak juz wybucha, gaszę pożary rękoma gołymi. Jednym słowem - szaleństwo!

Wczoraj była sobota, więc zaległości chciałam nadrabiać. Na szczęście domownicy rzekli: STOP! I na rowery pociągnęli. Oglądając łabędzią rodzinę pływającą po Narwi, przypomniałam sobie, że mam bloga, który usycha. Co i rusz tak sobie o tym przypominam.

 Ten blog, który w pewnym momencie był tak dla mnie ważny... Pochylam się nad nim i chucham, może odchucham.

W sobotni wieczór zrobiłam taaaki performance z muzyką techno w tle! Wszystkie mięśnie mnie bolą:) Nie wiem, z czego widownia się śmiała... Dziewczynki może za małe, żeby rozumieć sztukę, ale M.? No niech mu tam będzie!:)))


A w sierpniu Król Bór łypał na mnie okiem.
 Odbywały się plenery malarskie.
 Budowano zamki z piasku, starodawne osady, groty...


 Grasowały dziecięce bandy.


 Widziałam zapomniane smoki w gęstwinach.
 I zapomniane chyba zboże na polach...

 Też malowałam.
 Organizowałam wernisaże.


 Podziwiałam przyrodę.


 Dookoła były skarby.



Moje murale...:)
 Jadłam rajskie jabłka.
 Próbowałam wniknąć do starych chałup.

 I znowu piasek.

 Elfy plątały mi się pod nogami.
 Jagody prosto z krzaka - zakazane.
 Tak było:)