Post ten dedykuję mojej ulubionej autorce kryminałów - Mice z Pastelowego Kurnika:)))
Ciemności
gęstniały, a wiatr dmuchał w okno. Firanka łopotała niczym serce
Klepackiej, ofiary mordu, chwilę przed jej śmiercią. Cienie w pokoju, splątane i potargane,
tańczyły w blasku świec, wyciągały paluchy w stronę detektywa
Kłopotka. Świece syczały, a detektyw wycierał chustką spocone
czoło. Rano gazety okrzyknęły go bohaterem, w południe udzielał
wywiadu w telewizji, a teraz...
Sprawa
była trudna. Wszystko zaczęło się od szczurów. Rozpleniły się
strasznie. Nawet w ciągu dnia wychodziły z kanałów i przebiegały
ludziom drogę. Wskakiwały do toreb podróżnych na dworcu,
paradowały pod tablicą w szkole, zaglądały do przymierzalni
eleganckich butików... Plaga - to słowo jak szczury zalało miasto,
to słowo niosło grozę i chęć ucieczki. Plaga, plaga, plaga...
Miasto
walczyło z problemem wszystkimi dostępnymi środkami. W kanałach
rozsypywano trucizny, wysyłano tam supermenów z miotaczami ognia...
I nic! Sprawa się skomplikowała, gdy szczury zaczęły atakować
swoich pogromców. Ludzie zaczęli się bać jeszcze bardziej.
Pierwsze
dwa trupy, a raczej ich pozostałości, odkryto dwa miesiące temu.
Byli to bezdomni. Od razu stwierdzono zabójstwo. Póżniej
znaleziono jeszcze Klepacką, Pirona i Zielonego. To była jedna
paczka. Odkryto też, że ktoś wrzucał do kanału jedzenie, ktoś
dokarmiał szczury. Podejrzenie padło na Freda Skrytobójcę.
Widziano podobno, jak zbierał jabłka w opuszczonych ogródkach
działkowych, całe worki. Jak go pytali, po co mu te jabłka, śmiał
się głupkowato i mówił, że dla krówek.
Wtedy
do akcji wkroczył detektyw Kłopotek. Szybko ustalił, że
Skrytobójca był miejscowym idiotą i ofiarą czyjejś przebiegłej,
okrutnej gry. Z wiecznie wytrzeszczonymi oczami, ze śliną
spływającą z ust nie wyglądał na groźnego psychopatę. Krów,
koni, kóz pełno było wokół miasta. Mógł je dokarmiać
jabłkami. Czemu nie?
Detektyw
pomyślał, pochodził, popytał, powęszył, poprzyglądał się
szczurom, aż w końcu wszystko, co zaczynało się na "po",
zaczęło go męczyć. Nabrał tylko pewności, że sprawę trzeba
jak najszybciej zakończyć. Miał już nowego podejrzanego,
wystarczyło zebrać dowody.
Franciszek
Piętek - przedsiębiorca. Mieszkał sam, nie miał rodziny. Darł
koty z bezdomnymi, dosłownie i w przenośni. Każde bezpańskie
stworzenie w mieście szukało na noc schronienia i każde pierwsze
swe kroki, gdy zapadał zmrok, kierowało w stronę opuszczonej
posesji, która była własnością Piętka. Dostał ją kiedyś w
spadku, po dalekiej rodzinie, starą chałupę, szopy, na dość
dużej, ładnej działce. Ogradzał to wszystko, czym się dało, a i
tak psy, koty, szczury i ludzie umieli zakraść się do środka,
urządzić tam sobie legowisko, przeczekać. Piętek od lat walczył
z dzikimi lokatorami posesji.
Tam
też zakradł się detektyw Kłopotek. Dokonał oględzin, poszperał
i wpadł na ślad - do połowy opróżniony worek z żywnością, w
którym biesiadowały trzy tłuste szczury. Kto i w jakim celu
dokarmiał gryzonie? Detektyw, jak zwykle, myślał szybko. Znany był
z tego. Szybki, skuteczny - miejscowy Chuck Norris. Piętek
potrzebował szczurów, żeby zjadły zwłoki. Wrzucał je do
kanałów, gdzie szybko znikały. Zostawały wprawdzie kości, ale te
nie śmierdziały przy rozkładzie. Kłopotek niemal zwymiotował,
oddając się tym nieprzyjemnym myślom. Piętek musiał być chory,
to pewne.
Dalej
wypadki potoczyły się lawinowo. Detektyw doprowadził do
aresztowania podejrzanego, który nie przyznawał się do winy.
Znaleziono jednak dowody - zapasy jedzenia, którymi zamierzał paść
szczury. Wśród tych zapasów były dwa worki ziaren pszenicy!
Dowodem też był brak jakiejkolwiek trucizny, pułapek na gryzonie.
Wszyscy to mieli, a Piętek nie.
-
To dowodzi, ten brak znaczy się - tłumaczył Kłopotek w telewizji
- że podejrzany miał szczególny stosunek do zagrażającym nam
wszystkim stworzeń. Karmił je, rozmnażał, traktował je jak
swoje... - tu detektyw usilnie szukał właściwego słowa -
bydlątka.
Na
nic się zdały tłumaczenia Piętka - wyrok niemal zapadł. Już w
dniu aresztowania Hodowcy Szczurów, jak nazwano szanowanego do tej
pory przedsiębiorcę, przez ulice miasta przetoczyły się
demonstracje, marsze pokoju. Detektyw został bohaterem.
I
siedział tak teraz w ciemnościach, we własnym domu. Analizował
wszystko. Coś nie dawało mu spokoju, ale co? Wszystko przecież
było jasne. No tak... Już wiedział. Uśmiech Skrytobójcy! To on
go niepokoił. Perfidny, złośliwy, ale nie można powiedzieć, że
głupi uśmiech, który pojawił się na zaślinionej gębie tego
łotra, kiedy wydawało mu się, że nikt nie patrzy. Detektyw jednak
patrzył.
Jak
już wspomniano, Kłopotek działał szybko. Wzuł buty, zarzucił
swoją ulubioną, skórzaną kurtkę i wyszedł z domu. Tylko dokąd
iść? Na posesję Piętka.
Zakradł
się na działkę od tyłu. Przeskoczył wysoki płot. Poślizgnął
się na wilgotnej trawie, ale szybko wstał. Rozejrzał się czujnie.
Przez stopę przebiegł mu szczur. Nie wytrąciło to jednak
detektywa z równowagi. Zauważył, że stara szopa, znajdująca się
w centralnej części działki, jest oświetlona. Niemal w tej samej
chwili stanął przy niej i zajrzał do jej wnętrza przez szparę. W
środku znajdowały się stare pudła z zepsutym jedzeniem, a w nich
kłębiły się... karaluchy. Plaga, plaga, plaga... Nad jednym z
pudeł siedziała mocno pochylona postać. Śpiewała kołysankę i
całowała olbrzymiego karaczana. Było to Fred Skrytobójca!
Mężczyzna nagle przestał śpiewać, wstał i energicznie podszedł
do szpary w ścianie. Spojrzał w zadziwione oko detektywa i zaśmiał
się upiornie. W zębach miał czarne, owadzie pancerzyki.
Kiedy
detektyw biegł, nie folgował już wymiotom. Potykał się o
chaszcze, przewracał o krawężniki i chlustał na wszystko dookoła.
Miał podarte ubranie i poranioną skórę. Jego zawsze starannie
ułożone, natarte brylantyną włosy sterczały teraz smętnie na
wszystkie strony. Gdyby ktokolwiek zobaczył go w takim stanie, na
pewno nie poznałby w nim bohatera Kłopotka. Umęczony, upodlony i
obdarty detektyw wpadł do domu, zaryglował drzwi i rzucił się na
łóżko.
Nazajutrz
po mieście rozeszły się straszne wieści. Na posesji Piętka,
wśród zepsutego jedzenia znaleziono martwego Skrytobójcę. Wokół
niego chodziły karaluchy. Nie stwierdzono jednak inwazji, bo znaczna
ich część wyruszyła już w miasto i zaczynała szturmować drzwi
i okna domostw. Skrytobójca został zabity butem. Ktoś tłukł go
nim jak karalucha. Szybko ruszyło śledztwo. A zanim ruszyło,
reporterka lokalnej telewizji Pipczycka zdawała relację z miejsca
tego strasznego zdarzenia. Kamera telewizyjna pokazała aspiranta
Mleczkę, trzymającego dowód i narzędzie zbrodni - skórzany, męski but. Aspirant patrzył na niego z uznaniem, a
uznanie w oczach tego słynącego z elegancji młodzieńca mogło
świadczyć jedynie o tym, że to nie był byle jaki but, tylko taki
z wyższej półki. Wszyscy w mieście wiedzieli, że aspirant
interesował się modą. Mało kto się domyślał, że jego
największymi idolami byli Kłopotek i niejaka Mercedes, podobno
słynna szafiarka.
Tymczasem
detektyw ciągle spał. Śniły mu się karaluchy, których strasznie
się brzydził. Uciekał przed nimi i wskakiwał z płaczem na
krzesło, jak dziecko. Spał i nie wiedział o najnowszych
wydarzeniach, że do pracy zaangażowano psy tropiące. Nie wiedział
też, że w przedpokoju stał tylko jeden ubłocony but, w którym w
nocy wrócił do domu. Nie wiedział, że nad jego głową gromadzą
się czarne chmury... Oddech biedaka powoli się uspokajał, bo sen
przeniósł go w czasy, gdy był jeszcze małym Kłopotuniem i jego
dobra, kochana mamusia śpiewała mu słodko: "Lulila...
Lulila..."