Znowu
opadają liście. Co i rusz któryś pacnie mi na głowę, na twarz.
Takie zimne, pożegnalne pocałunki. Zimno i wiatr. Coś tam mży,
skrzeczy, chlipie. I szumi.
W
domu grzeje kaloryfer, cicho szemrze zmywarka, bulgocze woda na
herbatę. Gwizdek w czajniku się zepsuł, nie gwiżdże.
Sąsiadka
zza ściany słyszy zgrzyty.
-
O 11.00 był zgrzyt cichy, o 11.03 – głośny, a później państwo
pojechali.
Pokazuje
mi notatki. Dokładnie wypisany czas, głośność zgrzytów oraz
godziny, w których nie ma nas w domu, z wyszczególnieniem, kto i
kiedy wychodził.
Staram
się nie zgrzytać zębami.
Sąsiadka
puka, gdy woda bulgocze.
Dzisiaj
otworzyłam piekarnik ze strachem. Nie byłam pewna, czy wyjęłam z
niego resztki kurczaka tydzień temu. Bałam się, że znajdę
zielone kości, omszałe skrzydełka. Na szczęście było pusto.
Brytfanka umyta w szafce.
Przy
kuchennym stole piszę srebrnym długopisem.
Nagle
ożyły wszystkie lalki Barbie. Ken, przemianowany na Patryka, zgubił
buty. Czarne, plastikowe pantofle. I jak ma chodzić teraz bez butów?
Otwieram
okno, bo duszno, obiadowo.
Chyba
wszystkie klucze już odleciały. Wczoraj widziałam ostatni. Dlatego
te pieśni jesienne tak ciche.