Nie
wiem, czy Amelia znała Józefa, ale z całą pewnością znała go
Baśka. Kiedyś już o niej pisałam, ale zmieniłam jej imię.
Kamuflowałam się.
Baśka
zwana przez połowę wsi ciotką Baśką była wielką osobowością.
Ona nosiła prawdziwe turbany na głowie. Motała je z jakichś
chust. Zakładała długie spódnice i kolorowe bluzki, do tego
okulary w złotych oprawkach, na łańcuszku. Kiedyś została
zaproszona na wesele. Zrobiła trwałą ondulację, ale i tak
oplątała ją chustami, nowymi, turkusowymi.
Urodziła
się w wielkim mieście w Ameryce. Rodzice, biedni emigranci
spakowali całą rodzinę i wrócili do Polski. Na biedę, na służbę,
na pot i łzy. Mała Baśka pracowała u obcych ludzi, sprzątała,
prała i krowy ganiała. Później pracowała w PGR. Wyszła za mąż.
Po śmierci męża wróciła z jego wózkiem inwalidzkim do rodzinnej
wsi. Zamieszkała u krewnego, który oddał jej połowę domu.
Ten
dom – to była poezja! Starutki, drewniany, przedwojenny, z
historią. Wszędzie wisiały zasłony, stare radio grało... Baśka
własnym sumptem ulepszała, przybijała płyty pilśniowe,
ocieplała... A wokół rosły bzy. Stare bzy liliowe. Po suchych
drzewach owocowych piął się chmiel i inne pnącza.
Bo
nasza wieś była bzowa, lipowa i pszczela. I była też krowia,
kocia i gęsia. Bardzo zielona, a może nawet szmaragdowa.
Kiedy
się przeszło wąską ścieżką wśród bzów i rozgarnęło te
chmiele wiszące, można było znaleźć zniszczony wózek inwalidzki
po zmarłym mężu. Siadała w nim czasem i paliła papierosy. A i
tytoń sobie skręcała.
Chadzała
przez wieś w swoich długich spódnicach, okutana chustami. Niegdyś
dziewczynka z zapałkami. Złoty łańcuszek od okularów błyszczał,
w torbie nosiła kanapki i sok malinowy. Prawdziwy, z leśnych malin.
Do
lasu chodziła. Zbierała jagody, grzyby. Sprzedawała je albo
suszyła, przetwarzała. Znała się na ziołach.
Las
nasz jest niewysoki. Przylega do wsi. Kiedyś był wydeptany przez
jagodowych zbieraczy. Pełno w nim różnego rodzaju dołów. Przez
wieś przeszedł front.
Baśka
często nas odwiedzała. Siadała przy kuchni i paliła papierosy.
Opowiadała ze swadą, soczyście, siarczyście. Mówiła o swojej
rodzinie, mężu. Przekazywała wiejskie plotki. Nigdy jej nie
spytałam o numer wytatuowany na ręce.
Kupowałam
jej ładne kartki świąteczne, pisałam życzenia i wysyłałam je
potem amerykańskiej kuzynce.
Wodę
jej przynosiłam ze studni. Dawała mi czasem cukierki.
Umarła
zimą. Był mróz.
Przyśniła
mi się, jak szła do lasu. Uśmiechnęła się do mnie i poszła.
Chyba dobrze jej tam, gdzie jest. Lepiej niż było tu.
Mówili
na nią ciotka Baśka.
Już czas na kawę!
Rysiek zawsze skromnyTakie wieści z ogródka!
Buziaki wiosenne:*